Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: O Bismarcku, Mickiewiczu i Reymoncie w Niemczech, komunistach w Buchenwaldzie oraz innych sprawach i osobach

O Bismarcku, Mickiewiczu i Reymoncie w Niemczech, komunistach w Buchenwaldzie oraz innych sprawach i osobach

Tomasz Gabiś

Powiedziano, że wielkie pomysły idą od serca; dodajmy, że i wielkie błędy stamtąd początek swój biorą (Jakub Balmes)

Chyba nigdy wcześniej prezesi i prezeski banków centralnych i lokalnych nie pojawiali się tak często we wszystkich mediach, aby wyjaśniać obywatelom, cóż to się dzieje czy też co będzie się dziać z ich pieniędzmi. Wszyscy mówią tym samym drętwym, bankierskim żargonem i wszyscy są do siebie podobni. W dawnych czasach było wśród nich więcej oryginałów, na przykład legionista i piłsudczyk Henryk Gruber, który pojawia się w liście Jerzego Stempowskiego do Anny Kowalskiej z 3 grudnia 1963 r. („Zeszyty Literackie” 2000, nr 1, s. 168). Należał do tych, którzy kiedyś studiowali historię na uniwersytecie i pisali wiersze, a po maju 1926 r. zostawali generałami i dyrektorami banków. Zanim wspiął się na stanowisko prezesa PKO, przetłumaczył Pieśń o miłości i śmierci korneta Krzysztofa Rilke [„200 egzemplarzy na papierze czerpanym, Warszawa 1917” – z przypisu Jerzego Timoszewicza].

Stempowski wspomina, że puścił w obieg żart: „Gdyby ludzie chcieli wycofać wkłady z PKO, Gruber stanąłby przed rotundą na Jasnej i zawołał: Bóg mi powierzył pieniądze Polaków i jemu tylko je oddam”. Żarty żartami, ale prezesi i prezeski banków wszelakich powinni sobie słowa Grubera, włożone mu w usta przez Stempowskiego, zakarbować, bo mogą im się przydać, kiedy klienci do nich (po nich?) przyjdą upomnieć się o swoje pieniądze.

***

Już dawno, dawno temu Susan Sontag sformułowała jedną z podstawowych prawd popularnej dziś „krytycznej teorii rasy”:

„Prawda jest taka, że Mozart, Pascal, algebra Boole’a, Szekspir, rządy parlamentarne, barokowe kościoły, Newton, emancypacja kobiet, Kant, Marks, balet Balanchine’a etc. nie odkupią tego, co ta szczególna cywilizacja wyrządziła światu. Biała rasa jest nowotworem ludzkiej historii; to biała rasa i tylko ona — jej ideologie i wynalazki – wykorzenia autonomiczne cywilizacje, gdziekolwiek się rozprzestrzenia, zaburza równowagę ekologiczną planety, a teraz zagraża istnieniu samego życia”. („Partisan Review”, zima 1967, s. 57)

***

Dwa lata temu ukazała się w Niemczech książka autorstwa Markusa Krzoski i Pawła Zajasa Kontinuitäten und Umbruch. Deutsch-polnische Beziehungen nach dem Zweiten Weltkrieg, stanowiąca ostatni tom pięciotomowego cyklu „Deutsch-Polnische Geschichte”, wydanego pod auspicjami Instytutu Kultury Polskiej (Deutsches Polen-Institut) w Darmstadt. Poszczególne tomy wyszły spod pióra polsko-niemieckiego tandemu historyków, socjologów i literaturoznawców – po polsku ukazał się dotychczas tom pierwszy: Przemysław Wiszewski, Norbert Kersken, Polska i Rzesza w Średniowieczu. Nowi sąsiedzi w środku Europy.

Krzoska i Zajas referują interesujący epizod niemieckiej polityki kulturalnej z Mickiewiczem w roli głównej. W 1955 r. obchodzono setną rocznicę śmierci naszego Wieszcza – w NRD z rozmachem, w RFN skromnie. Zarówno w NRD, jak i w RFN rok 1955 ogłoszono Rokiem Mickiewicza. Wschodnioberlińska Akademia Sztuk utworzyła komitet dla uczczenia polskiego narodowego poety; przewodnictwo objął pisarz Louis Fürnberg, który Mickiewiczowską ideę wolności zreinterpretował w duchu walki klas, a napisanej w Dreźnie, trzeciej części Dziadów dał następującą wykładnię:

„Że wydarzyło się pod niebem niemieckiego miasta, że to tutaj z piersi poety wyrwał się wieczny hymn walczącego bohatera, obietnica przyszłej wielkości, »Umrzesz, by żyć« – była to antycypacja, perspektywa, nawet jeśli potrzebowała więcej niż stulecia, aby ziścić się przynajmniej w jednej części Niemiec. To są Niemcy robotników i chłopów, te Niemcy, które – w co z głębi serca wierzymy – przybliżając się ku poezji Mickiewicza, poczują, dlaczego ten poeta tak drogi jest swojemu narodowi, więcej nawet, wszystkim ludziom kochającym Dobro i Piękno” (cyt. za: Krzoska, Zajas).

Na czele gremium organizującego obchody w RFN stanął Hermann Buddensieg (1893–1976). Poza zorganizowaniem cyklu wykładów w różnych miastach szerszej działalności gremium nie rozwinęło, ale Rok Mickiewicza stał się dla Buddensiega okazją do założenia czasopisma „Mickiewicz-Blätter”, które wychodziło w latach 1956–1974. Wydział Kultury w bońskim MSZ pozytywnie rozpatrzył jego wniosek o dofinansowanie pisma. W 1963 r. w monachijskim wydawnictwie Eidos ukazał się Pan Tadeusz w wersji Buddensiega – jako podstawa dla przekładu poetyckiego posłużyły mu w większości dawne przekłady lub dokonane przez innych tłumaczenia interlinearne. MSZ okazał gotowość do zakupu pewnej liczby egzemplarzy Pana Tadeusza i przekazania ich do dyspozycji przedstawicielstwa handlowego w Warszawie oraz wszystkich ważniejszych zagranicznych ambasad i przedstawicielstw RFN. O wadze, jaką w MSZ przywiązywano do tej inicjatywy, świadczy, przytoczona przez autorów, notatka z 3 kwietnia 1964 r. skierowana przez urzędników referatu II5 do kolegów z referatu IV7:

„W krótkim zarządzeniu należałoby zwrócić przedstawicielstwom uwagę na znaczenie dzieła dla Polaków i na uznanie, jakie tłumaczenie znalazło zarówno tam, jak też w kręgach specjalistów krajowych i zagranicznych. Trzeba przy tym podkreślić, że w strefie sowieckiej nic porównywalnego się dotychczas nie ukazało. Referat II5 pozwala sobie na tę sugestię, ponieważ w trakcie toczących się niedawno niemiecko-polskich rozmów gospodarczych można było się przekonać, jak bardzo Polacy zainteresowani są wszystkim, co ma związek z ich narodowym poetą Mickiewiczem”.

Zatem uwaga przy negocjacjach na literackie chwyty! Dzisiaj pod „prawicę” zagraliby pewnie Rymkiewiczem, a pod „lewicę” – Olgą Tokarczuk. My też siadajmy do negocjacji uzbrojeni w literacką broń – jak negocjacje z „lewicowym” rządem, to Grassem zawistować, a jak z „prawicowym” – Jüngerem. Nie, Grass nie wchodzi w rachubę ze względu na jego „brunatną” przeszłość. Natomiast mocną kartą może być Heinrich Böll.

***

Zewsząd słychać, jak bardzo dynamicznie rozwijają się badania nad naszym mózgiem, umysłem i świadomością, kognitywistyka, neuronauka etc., a w trakcie marketingowej operacji mającej na celu wypromowanie kolejnej technologicznej utopii (potęga tzw. sztucznej inteligencji) wywoływano u odbiorców masowych mediów dreszcze emocji, prorokując, że w przyszłości u „inteligentnych” maszyn może się (o ile ktoś wcześniej nie wyłączy kabla z gniazdka) samoistnie wytworzyć świadomość. A co na to filozofowie? Amerykański filozof Thomas Nagel w książce Umysł i kosmos. Dlaczego neodarwinowski materializm jest niemal na pewno fałszywy (przeł. Monika Bartosik, Warszawa 2021) dowodzi, że to, co mentalne, nie daje się zredukować do tego, co fizyczne, stąd też na gruncie koncepcji naturalistycznych pojawienie się świadomych organizmów pozostaje niewyjaśnione. Wyjaśnienia szukać przeto należy na płaszczyźnie „transfizycznej” i „transmentalnej”. Nagel dochodzi do wniosku, że „nie wiemy, dlaczego pewne organizmy są świadome, ani też dlaczego świadome organizmy w ogóle powstały” (s. 50). Odrzuca przypuszczenie, że świadomość powstała przypadkowo, jako efekt działania ślepych praw przyrody. Ponieważ jako ateista nie może odwoływać się do teologii, musi odwołać się do paradoksalnej teleologii: teleologii bez intencjonalności, projektu bez projektanta, procesu ukierunkowanego, którego nikt nie ukierunkował. Przyznajmy, rozwiązanie fundamentalnego problemu pomysłowe, ale czy kogokolwiek satysfakcjonujące?

W porównaniu z dość wygórowanymi poznawczymi ambicjami Nagela o wiele skromniejsza jest propozycja, którą zgłosił George Steiner: „Nasza wiedza nie obejmuje genezy świadomości i języka” (George Steiner, Gramatyki tworzenia, przeł. Jerzy Łoziński, Poznań 2004, s. 261). U Nagela paradoksy, których rozumem nie pojmiesz, u Steinera – pewność niewiedzy. Przybądź, Sztuczna Inteligencjo, i odpowiedz na pytanie, który z nich ma rację. Lub zgoła żaden? Ty jedna na pewno znasz odpowiedź.

***

Przy okazji 160. rocznicy wybuchu tragicznego powstania styczniowego postanowiłem sięgnąć po Gedanken und Erinnerungen Ottona von Bismarcka, a dokładniej, zajrzeć do rozdziału XV „Konwencja Alvenslebena”. Do tej autobiografii z roku 1898 (moje wydanie – Berlin–Stuttgart 1928) należy podchodzić – tak jak czyni się to w wypadku wszystkich innych autobiografii, wspomnień, pamiętników, relacji składanych po latach – z należytą ostrożnością, zwłaszcza wówczas, kiedy – jak to jest w przypadku Bismarcka – pisał je (z niewielką pomocą dziennikarza Lothara Buchera), a po części dyktował, emerytowany polityk rozgoryczony odsunięciem na boczny tor, i jak każdy polityk odczuwający nieodparty przymus usprawiedliwienia swoich działań, korzystnego dla siebie wyjaśnienia porażek i wyolbrzymiania zasług swoich, a pomniejszania innych – trudno np. nie uznać opinii starego księcia na temat cesarza Wilhelma II za wysoce krzywdzące. Uwzględniać należy również ogromną kreatywną siłę pamięci. Jak ta siła potrafi być potężna, niech świadczy przykład brytyjskiego pisarza i podróżnika Patricka Leigha Fermora opisywany przez Adama Robińskiego (zob. Adam Robiński, Depesze ze Starego Świata, „Tygodnik Powszechny” 2022, nr 9). W trakcie podróży po Europie Południowo-Wschodniej Fermor na bieżąco notował fakty, przeżycia i wrażenia. Niestety skradziono mu brulion z notatkami. Po latach na zamówienie odtworzył z pamięci fragment końcówki marszu z Rumunii do Konstantynopola. Kilka lat później odnalazły się zapiski z tego odcinka wędrówki. Robiński: „I kiedy pisarz raz jeszcze zanurzył się w swoich wspomnieniach, nic mu się w nich nie zgadzało. Dwie wersje tej samej historii, ta pisana na bieżąco w notesie i ta opublikowana po latach w gazecie, były diametralnie różne”. Tak się zapętla nasza osobista polityka pamięci.

Zatem we wspomnieniach Bismarcka nie szukamy faktów, bo te mogą ustalić wyłącznie historycy, ale – formułowanych z wysoce subiektywnej perspektywy i z czasowego dystansu – opisów i interpretacji wydarzeń, osób i stosunków politycznych, na przykład tego, jak w latach 1862–1863 rozgrywano „kartę polską” w Berlinie i Petersburgu. Jego optyka jest optyką wroga naszej niepodległości, ale nie chodzi o jakiegoś podrzędnego pismaka czy propagandystę, lecz człowieka należącego do najwyższych kręgów władzy, wtajemniczonego w arkana wielkiej polityki, a przy tym obdarzonego umysłową przenikliwością, zdolnością jasnego, celnego formułowania myśli, obserwacji i sądów.

Jako poseł pruski w Petersburgu Bismarck przypatruje się z bliska i uczestniczy w dworsko-politycznym życiu stolicy Rosji – opuszcza ją jeszcze przed powstaniem styczniowym, by w niedługi czas potem, jesienią 1862 r., zostać premierem Prus i zarazem ministrem spraw zagranicznych. Jego zdaniem w Petersburgu dość długo „panowało rozdarcie” w stosunku do ruchu przedpowstaniowego w Polsce, podział w ocenie kwestii polskiej sięgał nawet najwyższych kręgów wojskowych: „Starcie poglądów w Petersburgu było –– bardzo namiętne i pozostało takim w pierwszym roku mojego ministerialnego urzędowania”. Uważał, że istnieje zależność pomiędzy wewnętrznymi podziałami politycznymi a polityką „zewnętrzną”: „Przychylne Polakom stronnictwo związane było z głośno wyrażanym w wyższych sferach społeczeństwa rosyjskiego dezyderatem ustanowienia konstytucji”. Jednym z celów, jakie sobie postawił, było „zwalczanie w gabinecie rosyjskim propolskich sympatii, również tych, których wyrazicielem był Aleksander II”.

Streszcza swoją rozmowę z carem Aleksandrem, który, jego zdaniem, był w tamtym czasie „skłonny zrzec się częściowo Polski”: „powiedział mi to zwięzłymi słowy co najmniej w odniesieniu do lewobrzeżnej strony Wisły, przyczem, nie akcentując tego zbytnio, wykluczył Warszawę, która jako miasto garnizonowe miała dla wojska swój urok i należała do strategicznego trójkąta na linii Wisły”.

Według posła Bismarcka Aleksander miał mu powiedzieć: „Polska byłaby źródłem niepokojów i europejskich zagrożeń dla Rosji, rusyfikacja nie byłaby skuteczna ze względu na różnice wyznaniowe i ze względu na brak umiejętności administracyjnych rosyjskich organów. […] Rosjanin nie odczuwa stosownej przewagi, aby panować nad Polakami, należałoby więc ograniczyć się do minimum polskiej ludności, na które pozwala geografia, czyli do linii Wisły z Warszawą jako przyczółkiem”.

Rozmowa ta miała miejsce w czasie, kiedy odwołanie Bismarcka ze stanowiska w Petersburgu było już prawdopodobne:

„Moje ubolewanie, iż zostanę odwołany, a chętnie zostałbym w Petersburgu, wyrażone nie tylko z uprzejmości, ale zgodnie z prawdą, skłoniło cesarza, który opacznie to zrozumiał, do zapytania mnie, czy nie byłbym chętny do przejścia na służbę rosyjską. Uprzejmie odmówiłem, kładąc nacisk na pragnienie pozostania w pobliżu Jego Wysokości jako poseł pruski”.

Zarówno jako ambasadora, jak i ministra spraw zagranicznych jego uwagę zajmowała – tak jak ją postrzegał – kwestia, czy zwycięży „dążenie do panslawistycznego, antyniemieckiego zbratania Rosjan i Polaków, czy jednak wzajemne wspieranie się polityki rosyjskiej i pruskiej”. Czytamy: „Przejąłem kierownictwo Ministerstwa Spraw Zagranicznych przekonany, że w tym powstaniu wywołanym dnia 1 stycznia 1863 roku [pomyłka autora – TG] nie chodzi tylko o interesy naszych wschodnich prowincji, lecz także o dalekosiężną kwestię, czy w rosyjskim gabinecie zwycięży kierunek życzliwy Polakom, czy też antypolski”. Według Bismarcka „polonofilski kierunek polityki Rosji byłby w stanie pobudzić trwające od traktatu paryskiego już wcześniej zauważalne zbliżenie rosyjsko-francuskie, a polonofilski związek rosyjsko-francuski, jaki wisiał w powietrzu przed rewolucją lipcową [1830], wpędziłby ówczesne Prusy w trudne położenie”. Dlatego też należało odwlekać, a w miarę możliwości zapobiegać otwarciu „kwestii polskiej” przez Rosję. Temu m.in. służyła konwencja Alvenslebena, którą tak interpretował:

„Cel konwencji wojskowej, którą zawarł w Petersburgu w lutym 1863 r. generał Gustav von Alvensleben, miał dla pruskiej polityki znaczenie bardziej dyplomatyczne niźli wojskowe. Była ona wyrazem, wywalczonego w gabinecie rosyjskiego cesarza, zwycięstwa pruskiej polityki nad polską, którą reprezentowali Gorczakow, Wielki Książę Konstanty, Wielopolski i inne wpływowe osobistości. Wynikło to z bezpośredniej cesarskiej decyzji przeciwnej ministerialnym dążeniom. Układ natury polityczno-wojskowej zawarty przez Rosję z germańskim przeciwnikiem panslawizmu przeciwko polskiemu »bratniemu plemieniu« był decydującym ciosem w nadzieje polonofilskiej partii na dworze carskim; i w tym sensie układ ten – pod względem wojskowym dosyć anodynowy – osiągnął swój cel wyśmienicie”.

W pruskim parlamencie konwencja wywołała ku zdumieniu Bismarcka „niezrozumiałe oburzenie liberałów”, którzy zresztą – jak na wzorowych parlamentarzystów przystało – niezwykle często unosili się gniewem. Straszliwie poirytowała ich mowa, którą premier Prus wygłosił 30 września 1862 r., zwłaszcza słowa: „wielkich kwestii epoki nie rozstrzyga się poprzez uchwały większości i przemówienia – to był wielki błąd 1848 i 1849 roku – lecz żelazem i krwią”. A przecież Bismarck wyraził jedynie dość banalną prawdę, którą historia, także ta współczesna, potwierdziła wielokrotnie. Czy na przykład taki Abraham Lincoln, który w tym samym czasie przystępował do jednoczenia amerykańskich stanów, dokonał tego zjednoczenia przy użyciu uchwał Kongresu i przemówień, czy raczej „żelazem i krwią”? Przemawiając w parlamencie 28 stycznia 1886 r., kanclerz nawiązał do swojej mowy sprzed 24 lat i przypomniał raz jeszcze rzecz oczywistą, iż wielkiej polityki nie robi się „przemówieniami, świętami bractw kurkowych i pieśniami”.

Filolodzy bez trudu znaleźli wcześniejsze przykłady retorycznego współwystępowania „żelaza i krwi”: w Declamationes Kwintyliana, a na gruncie niemieckim w poezji epoki antyfrancuskich „wojen wyzwoleńczych” – w wierszu Ernsta Moritza Arndta Lehre an den Menschen (1800) i w wierszu Das eiserne Kreuz Maxa von Schenkendorfa (1813): „Bo tylko żelazo może nas wyratować / a wybawić tylko krew / od grzechu ciężkich kajdan / i od Zła czelności”.

***

Politykę pomiędzy dwoma wielkim sąsiednimi państwami można porównać z położeniem dwóch podróżnych, którzy się nie znają, w głuchym lesie; żaden z nich nie ufa w pełni drugiemu; kiedy jeden wkłada rękę do kieszeni, wtedy drugi naciąga rewolwer, a kiedy słyszy trzask kurka u tego pierwszego, od razu strzela. Tak dzieje się w przypadku mocarstw, z których każde ma wpływ na decyzje innego; dlatego jeśli chce się zachować przyjaźń, należy bardzo starannie unikać pierwszych oznak nieufności i irytacji u innych. (Otto von Bismarck)

***

O tym, jak wielkim autorytetem cieszył się premier Prus – oczywiście nie u liberalnej opozycji parlamentarnej i nie w liberalnej prasie – świadczy anegdota opowiedziana przez niemieckiego historyka wojskowości Franza Uhlego-Wettlera: w 1866 r. Bismarck z jakichś krótkoterminowych powodów politycznych zarządził, aby w pewnym miejscu na Łabie w pobliżu Hamburga zakotwiczyć kanonierkę. Statek z pełną załogą, gotowy do akcji, tkwił tam jeszcze w 1872 r., kołysząc się sennie na wodzie. Prawdopodobnie dzieje się tak często: polecenie przychodzi z samej góry, więc z pewnością musi dotyczyć spraw najwyższej wagi; i w końcu powód wydania polecenia zostaje zapomniany, jego odwołanie nie przychodzi, bo ten, który je wydał, zapomniał, że je wydał. Najwidoczniej miał ważniejsze sprawy na głowie.

***

W polityce zagranicznej nie uczucia, lecz interesy i wzajemność należy przyjmować jako zasadę postępowania. (Otto von Bismarck)

***

W haśle „Bismarck Otto” zamieszczonym w encyklopedii Der Neue Brockhaus. Allbuch in vier Bänden und einem Atlas (Erster Band A-E, Leipzig 1936, s. 314) można przeczytać, że w trakcie rewolucji 1848/49 stał w pierwszym szeregu zwalczającej ją „skrajnej prawicy”. Nie jest dla mnie całkiem jasne, czy dla narodowosocjalistycznych redaktorów encyklopedii określenie „skrajna prawica” miało wydźwięk negatywny, czy też pozytywny. Część niemieckich środowisk nacjonalistycznych żywiła wobec Bismarcka uczucia ambiwalentne z powodu jego zażyłej znajomości z pruskim Żydem, bankierem Gersonem Bleichröderem (po nobilitacji przez cesarza „von Bleichröder”), który usługiwał mu jako finansowy consigliere, przeprowadzał dlań rozmaite operacje finansowe i od czasu do czasu otwierał mu (i jego rządowi) osobiście dostęp do linii kredytowej. Bismarck mówił o „krwi i żelazie”, ale o „złocie” jakoś zapomniał. Jednak pojawiająca się tu i ówdzie polityczna plotka, że bez Bleichrödera nie byłoby zjednoczenia Niemiec, to zapewne gruba przesada.

***

Bismarckowi przypisuje się często powiedzenie „Im mniej ludzie wiedzą, jak się robi ustawy i kiełbasy, tym spokojniej śpią”. Badacze cytatów już dość dawno ustalili, że na tę atrybucję nie ma dowodów i że pojawiła się po raz pierwszy w USA trzydzieści lat po śmierci Bismarcka. Warto przywrócić bon mot prawdziwemu autorowi, którego zidentyfikował amerykański badacz cytatów Fred R. Shapiro – jest nim pisarz, prawnik i polityk John Godfrey Saxe (1816–1887), pamiętany głównie jako autor, opartego na hinduskiej przypowieści, wiersza Ślepcy i słoń. Jego słowa o „ustawach i kiełbasach” przytoczyła w 1869 r. gazeta „Daily Cleveland Herald”: „Laws like sausages cease to inspire respect, in proportion as we know how they are made”.

***

Samemu niczego się nie dokaże; można tylko czekać chwili, aż wskroś wydarzeń posłyszy się brzmienie kroków Boga, wówczas należy skoczyć do przodu i uchwycić rąbek poły Jego płaszcza – to wszystko. (Otto von Bismarck)

***

U Bismarcka znajdziemy trafne, przydatne i dziś, obserwacje na temat mechanizmów życia politycznego. Na przykład w 1886 r., czyli po ćwierci wieku rządzenia, na spotkaniu z uczniami klasy maturalnej gimnazjum w Ratzeburgu oznajmił, że „łatwiej jest krytykować [rząd] niż rządzić”. Pewnemu posłowi tak objaśniał sytuację wewnętrzną w państwie: „Połowa męskiej ludności przesiaduje teraz wieczorami w gospodzie, pije piwo, pali cygara, a nawet fajki, wyrzeka na rząd, po czym dumna z siebie udaje się do domu, jakby wykonała jakąś ciężką całodzienną robotę”. Rady zawsze aktualnej, którą wszyscy powinniśmy sobie wziąć do serca, udzielił książę pruskiemu dyplomacie i politykowi Justusowi von Grunerowi (1807–1885): „Niech Pan pójdzie za moją radą i moim przykładem, niech Pan wypije butelkę szampana i zje do tego dwa tuziny ostryg, a jestem przekonany, że sytuacja światowa od razu ukaże się Panu w o wiele bardziej różowych barwach”.

***

Dziesięć lat temu odkryto w USA najstarsze nagrania na fonografie, dokonane w Europie w 1889 r. przez współpracownika Edisona Adelberta Wangemanna. Znajdowało się wśród nich nagranie głosu Bismarcka, którego Wangemann odwiedził w jego posiadłości w Friedrichsruh. Kanclerz wyrecytował do tuby fonografu pierwsze strofy „Gaudeamus igitur” i „Marsylianki”. (wysłuchaj; niestety, słaba jakość)

Dwóch dziennikarzy „Gazety Wyborczej”, Piotr Cieśliński i Mateusz Szaniewski, nie mogło wyjść ze zdumienia, że Bismarck wyrecytował do fonografu strofkę francuskiego hymnu: „W ustach kanclerza, który niecałe dwie dekady wcześniej upokorzył Francję w krwawej wojnie, brzmi to jak żart lub drwina”. Niemiecki kanclerz musiał cierpieć na jakąś nieuleczalną antyfrancuską obsesję, bo trudno inaczej wyjaśnić fakt, że nawet przy tak niezwykłej okazji jak nagrywanie po raz pierwszy własnego głosu nie omieszkał „zadrwić z Francuzów”! Pewien (post)niemiecki historyk przekonywał, że recytując strofkę francuskiego hymnu, Bismarck chciał wręcz „poniżyć Francuzów”, no ale w oczach współczesnych (post)niemieckich historyków i polityków Bismarck to po prostu „Hitler nr 1”, więc nic w tym dziwnego.

Imputować członkowi ścisłej elity (rzeczywistej, a nie funkcjonalnej) tak prymitywną motywację, że wypowiadając do fonografu kilka wersów republikańskiego hymnu państwa, z którym dwadzieścia lat wcześniej toczył zwycięską wojnę, chciał wydrwić albo wręcz poniżyć Francuzów, mogą tylko ludzie o umysłowości uformowanej bez reszty przez moralno-polityczny klimat masowej demokracji. Skoro Bismarck prowadził z Francją wojnę, to – wniosek nasuwa się automatycznie – musiał z całego serca nienawidzić Francuzów, i to nienawidzić do tego stopnia, że nawet dwadzieścia lat później drwił z nich i poniżał, gadając do fonografu, nie to, co mu akurat do głowy przyszło, ale co z rozmysłem wybrał.

Cóż, w erze masowej demokracji i masowych mediów szerokie rzesze – w tym rzesze dziennikarzy i historyków – nie potrafią wyobrażać sobie polityki inaczej niż tylko jako moralne starcie, walkę Dobra ze Złem; czysto polityczny wróg musi być jednocześnie wrogiem moralnym, z którego – nawet po wielu latach – należy drwić, poniżać go i lżyć, nienawidzić go i mu złorzeczyć.

***

Pojęcia kary, odpłaty i zemsty nie należą do natury spraw politycznych. (Otto von Bismarck)

***

Oprócz głosu Bismarcka, poniżającego Francuzów deklamowaniem ich hymnu narodowego, słuchacze mogli usłyszeć nagrany głos feldmarszałka Helmuta von Moltke, który w wojnie francusko-pruskiej był szefem sztabu wojsk pruskich. Do fonografu wyrecytował wersy z Hamleta i Fausta. Skąd taki stary „pruski trep” mógł znać Hamleta i Fausta? Trudno doprawdy uwierzyć w to, czego się o nim dowiadujemy od historyka Olafa Jessena: napisał znakomitą relację z podróży po Turcji, był częstym słuchaczem wykładów z literatury i historii, stałym bywalcem koncertów i muzeów, rysował pejzaże i portrety, próbował swoich sił w literaturze, cenił najwyżej Goethego, Byrona, Scotta, Heinego; opanował siedem języków (w tym turecki), pisał artykuły polityczne, przetłumaczył na niemiecki dzieło Gibbona Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego (zob. Olaf Jessen, Die Moltkes [w:] Deutsche Familien. Historische Portraits von Bismarck bis Weizsäcker, red. Volker Reinhardt przy współpracy Thomasa Laua, München 2005).

Czy to możliwe, żeby to była prawdziwa charakterystyka pruskiego oficera, którego w wieku dziewięciu lat posłano do szkoły z internatem, a trzy lata później do szkoły kadetów? Przeszedł więc przez tą straszną, „pruską” szkołę, tak obecnie potępianą przez wszystkich postępowych edukatorów za to, że produkowała wyłącznie tępych wykonawców poleceń zwierzchności. Pojawia się tu trudna do wyjaśnienia sprzeczność. Podobną sprzeczność dostrzec można w przypadku braci Humboldtów. Dziadek i ojciec tych, bez wątpienia wybitnych, reprezentantów europejskiej elity intelektualnej byli… pruskimi oficerami! No, ale bracia przynajmniej nie uczęszczali do pruskiej szkoły – rodzice opłacali prywatnych nauczycieli.

***

Erupcje uczuć nie należą do polityki. (Otto von Bismarck)

***

W powieści Nadzy wśród wilków (1958) enerdowski pisarz Bruno Apitz przedstawił kanoniczny obraz obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, gdzie komuniści odgrywali wyłącznie rolę heroiczno-samarytańską. A oto co zastali amerykańscy wyzwoliciele obozu:

„Rzeczywiście ludzie z wywiadu wojskowego byli bardzo zaskoczeni, gdy zobaczyli, że w dniu wyzwolenia Buchenwaldu 300 komunistów, którzy przeżyli obóz, było ubranych niczym «zamożni przedsiębiorcy»”, czytamy w amerykańskiej relacji z wyzwolenia. Amerykanie aresztowali nie tylko esesmanów, lecz także komunistów, którzy objęli w obozie wszystkie funkcje, jakie tylko mogli sprawować więźniowie, stając się niejako prawą ręką SS. System samozarządzania się obozu przejęty został przez SS z Dachau. […] Wśród 10 proc. Niemców komuniści wygrali walkę o funkcje z osadzonymi tam kryminalistami. Byli najlepiej zorganizowaną grupą więźniów. Amerykańskie śledztwo pokazało jednak, że komuniści nie tylko cieszyli się w obozie przywilejami, lecz także stworzyli brutalny system ucisku innych więźniów. Kluczowymi miejscami w obozie, dającymi szanse na przetrwanie, były magazyny żywności i skład rzeczy wartościowych, kuchnia, szpital, administracja, policja i straż obozowa. W powieści Apitza komuniści wszędzie w tych miejscach mają swoich ludzi, którzy – gdy jest to tylko możliwe – niosą pomoc innym więźniom i chronią ich przed brutalnymi ekscesami esesmanów. Rzeczywistość obozowa była jednak inna – komuniści sprawowali funkcje w zarządzie obozu, aby chronić komunistów. […] Byli grupą zdecydowanie uprzywilejowaną – mieszkali i jedli lepiej, nie musieli nosić obozowych pasiaków”. (Ewa Matkowska, Krzysztof Polechoński, Jacek Rzeszotnik, Literatura polska w tajnych dokumentach NRD. Portrety i szkice, IPN, Warszawa 2017, s. 62–64)

Ciekawe, dlaczego tacy wzorowi antykomuniści jak narodowi socjaliści przyznawali niemieckim komunistom te przywileje. Najprawdopodobniej dlatego, że według ich doktryny Niemiec, nawet jeśli zostaje komunistą, nie przestaje być Niemcem, toteż prędzej czy później, w odpowiednich warunkach, odnajdzie pod komunistyczną powłoką swoją niemieckość.

***

Pisanie i wywnętrznianie się stało się potrzebą, w miarę jak ociężały ręce do czynu, a głowa do wytrwalszego wysiłku. (Józef Szujski)

***

W noweli Jeremiasa Gotthelfa z 1842 r. Czarny pająk (zob. Czarny pająk. Opowieści niesamowite z prozy niemieckiej, przeł. Edyta Sicińska, wybór, wstęp i noty o autorach Gerard Koziełek, ilustrował Franciszek Starowieyski, Warszawa 1976) tytułowy bohater sieje wśród ludzi przerażenie i śmierć. Pewien rycerz uzbroił się znakomicie i wyruszył konno w dolinę, zaklinając się zuchwale, iż nie wróci, dopóki jego rumak nie rozdepcze pająka lub jego własna pięść go nie zgniecie. Kiedy chciał zasięgnąć języka u ludzi, ci czekali, dopóki nie zbliżył się do nich: „Wówczas straszliwie krzyknęli i uciekli w głąb lasu i przełęczy, gdyż na hełmie rycerza siedział czarny pająk nadnaturalnej wielkości i zjadliwymi ślepiami rozglądał się złośliwie dokoła. Rycerz, nie wiedząc o tym, nosił na sobie to, czego szukał. Pałając gniewem, wołał i jechał za ludźmi, krzycząc coraz wścieklejszym głosem, jadąc coraz bardziej szaleńczo, wrzeszcząc coraz okropniej, dopóki wraz z koniem nie runął ze skalnej ściany na dół w dolinę. Tam znaleziono jego hełm i ciało, nogi pająka przebiły się przez hełm aż do mózgu rycerza, rozniecając w nim straszliwy pożar, dopóki nie zakończył życia”.

Niechaj los owego rycerza będzie przestrogą dla tych wszystkich, którym wydaje się, że walczą z zewnętrznym złem, prowadzą takie czy inne „krucjaty” przeciwko wrogom, nie dostrzegając „pająka”, który na, a raczej w ich głowach się zagnieździł.

***

I jeden, i drugi kierunek osiąga u nas natężenie przesadne, niezdrowe; rozpiętość pomiędzy nimi jest paradoksalna, nie ma tu równowagi, właściwej innym, w normalnych warunkach żyjącym narodom. I megalomania narodowa, i samoopluwanie osiągnęły u nas nasilenie niebywałe: określaliśmy siebie i jako Chrystusa narodów, i jako ich pawia i papugę. (Stefan Kisielewski)

***

Zmarły niedawno Hans Magnus Enzensberger należał do ostatnich Mohikanów europejskiej lewicy, zachowujących jeszcze czujność wobec coraz to nowych zagrożeń dla wolności jednostki. Dziesięć lat temu ostrzegał przed tworzącym się sojuszem państwowych wielkich tajnych służb nadzoru i inwigilacji z gigantami technologicznymi. Ci drudzy – pisał poeta – robią z nas wesołkowate przewidywalne roboty konsumpcji, na serwerach tych pierwszych jesteśmy zaś w pełni kontrolowalnymi ludźmi. To partnerstwo stanowi polityczne paralelne uniwersum, w którym demokracja nie odgrywa żadnej roli. Żyjemy, diagnozował Enzensberger, w systemie „postdemokratycznym”, którego celem jest pełna kontrola ludności, w systemie, gdzie „tajna wiedza zdaje się większa niż publiczna wiedza, i to w epoce Internetu!”. Konstytucja jest dziś czymś staromodnym, zagwarantowane w niej prawo do sfery prywatnej, nienaruszalności mieszkania itd. zostało de facto zniesione; ludzie sami o sobie zbierają dane, za darmo dostarczają profile życiowe Google’owi i tajnym służbom, a oni „naprawdę sporządzają kopie nas wszystkich – matrix jest faktem”.

W 2014 r. Enzensberger radził, jak bronić się przed „wyzyskiem i kontrolą”, formułując 10 praktycznych reguł dla żyjących w cyfrowym świecie.

1. Jeśli masz telefon komórkowy, wyrzuć go. Przed tym urządzeniem istniało życie, a gatunek ludzki nadal będzie istniał, jeśli ono zniknie. Nic nie można zyskać na zabobonnym uwielbieniu, jakim się je obdarza. Inteligentne nie są te urządzenia ani ci, którzy ich używają; inteligentni są ci, którzy nam je zachwalają, aby gromadzić ogromne bogactwa i kontrolować zwykłych ludzi.

2. Każdy, kto daje ci darmową ofertę, jest podejrzany. Należy zdecydowanie odrzucić wszystko, co wydaje się okazyjnym zakupem, bonusem lub darmowym prezentem. To zawsze jest kłamstwo. Oszukany płaci swoim życiem prywatnym, danymi i często swoimi pieniędzmi.

3. Bankowość internetowa jest błogosławieństwem, ale tylko dla tajnych służb i kryminalistów.

4. Rządy i biznes chcą zlikwidować gotówkę. Legalny środek płatniczy, którym każdy może się posługiwać, ma przestać istnieć. Monety i banknoty są irytujące dla banków, handlowców, agencji bezpieczeństwa wewnętrznego i urzędów skarbowych. Plastikowe karty są nie tylko tańsze w produkcji. Są również preferowane przez naszych opiekunów, ponieważ pozwalają śledzić każdą transakcję. Dlatego wszyscy dobrze zrobią, unikając kart kredytowych, debetowych, kart klientów itd. Ci nasi nieodłączni towarzysze są uciążliwi i niebezpieczni.

5. Łączenie w sieć wszystkich możliwych rzeczy, od szczoteczki do zębów po telewizor, od samochodu po lodówkę, należy całkowicie bojkotować. Internetowym producentom nawet przez myśl nie przemknie, że powinni chronić prywatne dane. Jedyną częścią ciała, w którą można ich boleśnie trafić, jest konto bankowe. Nauczyć może ich czegoś tylko bankructwo.

6. To samo dotyczy polityków, którzy ignorują wszelkie kierowane pod ich adresem zarzuty. Do rynków finansowych podchodzą z uniżonością, a działaniom tajnych służb nie mają odwagi stawić czoła. Zainteresowani są wyłącznie reelekcją. Dopóki prawo wyborcze ciągle jeszcze istnieje, nie wolno oddawać głosu na tych, którzy tolerują cyfrowe wywłaszczenie, zamiast się mu przeciwstawić.

7. Poczta elektroniczna jest przyjemna, szybka i darmowa. Więc uważaj! Jeśli masz poufną wiadomość lub nie chcesz być monitorowany, weź kartkę pocztową i ołówek do ręki. Rękopis trudniej automatom odczytać. Nikt nie spodziewa się ważnych wiadomości na pocztówce za parę groszy. Nie potrzeba zakładać martwych skrzynek kontaktowych, znanych ze starych powieści szpiegowskich.

8. Należy unikać kupowania towarów lub usług przez Internet. Dostawcy tacy jak Amazon, Ebay i tak dalej przechowują wszystkie dane i nękają swoich klientów reklamowymi śmieciami. Anonimowe zakupy są lepsze. Dobrze znane, pojedyncze adresy można potraktować jako wyjątki.

9. Duże korporacje internetowe, podobnie jak tak zwana telewizja prywatna, finansują się głównie z reklam. W ten sposób kradną czas i uwagę klientów. Ktokolwiek w jakiejkolwiek formie stale się na ciebie wydziera lub cię nęka, powinien być ukarany. Zaleca się rezygnację ze wszystkich ofert reklamowanych w ten sposób, a także wyłączenie raz na zawsze kanałów, które terroryzują cię reklamami. Jest to wskazane nie tylko ze względów higienicznych. Wiadomo, że największe amerykańskie korporacje technologiczne ściśle współpracują z tajnymi służbami, aby móc śledzić i kontrolować wszelkie możliwe ludzkie zachowania.

10. Sieci takie jak Facebook nazywają siebie „społecznymi”, chociaż ich największą ambicją jest traktowanie klientów w możliwie najbardziej aspołeczny sposób. Kto chce mieć takich przyjaciół, temu nie można pomóc. Ci, którzy już mają to nieszczęście należeć do takiej korporacji, niech uciekają jak najszybciej. Nie będzie to wcale takie proste, ponieważ ośmiornica tego, co raz zdobyła, nigdy nie oddaje dobrowolnie.

***

Książki, jak wiadomo, mają swoje losy, a już losy szczególne przypadają w udziale przekładom literackim. Przypomniałem sobie o tym podczas czytania rozmowy z francuskim tłumaczem Chłopów Franckiem Louisem Schoellem („Literatura na Świecie” 1977, nr 1). Mówi on m.in.:

„Pozwolę sobie w tym miejscu na pewną dość ciekawą dygresję. Niezliczoną ilość razy Polacy, jakich spotykałem w ciągu ostatnich 45 lat, wyrażali mi wdzięczność jako tłumaczowi Chłopów, który w ich przekonaniu udostępnił to dzieło członkom jury Nagrody Nobla i tym samym wpłynął na wybór laureata roku 1924. Jest to poważny błąd, który mnie obraża i irytuje, widocznie bowiem dotychczas jeszcze nie zdołałem zdementować tej przedziwnie uparcie trwającej legendy. W rzeczywistości bowiem (powtarzam to raz jeszcze) wcale nie francuski przekład Chłopów umożliwił przyznanie Nagrody Nobla Reymontowi: wręcz przeciwnie, to właśnie ta nagroda zadecydowała o wydaniu powieści w języku francuskim. Uprzednio Gustave Payot, który pragnął Chłopów wydać, uznał jednak to przedsięwzięcie za zbyt ryzykowne”.

Jakie jest źródło „uparcie trwającej legendy”? Czyżby jakieś, nieuświadamiane, uprzedzenie odgrywało tu swoją fatalną rolę? Badacze nie mają wszak wątpliwości: „Wszystko wskazuje, że to właśnie niemiecki przekład powieści Reymonta przygotował w Europie grunt dla podjęcia zabiegów o przyznanie jej autorowi Literackiej Nagrody Nobla. Takiego zdania był w każdym razie Stanisław Wędkiewicz, który w roku 1925 pisał między innymi: »Wysiłek Kaczkowskiego [tłumacza – TG] odegrał przełomową, nie docenioną jeszcze rolę w procesie pozyskania przez Reymonta nagrody Nobla«” (Franciszek Ziejka, „Chłopi” Władysława S. Reymonta w drodze do światowej sławy, „Niepodległość i Pamięć” 2015, nr 1). W niemieckiej wersji językowej poznał dzieło Reymonta najbardziej bodaj wówczas ceniony krytyk literacki w Szwecji i członek Akademii Szwedzkiej, Fredrik Böök (po drugiej wojnie światowej popadł w niełaskę z powodów politycznych). W roku 1918 ogłosił on w czwartym tomie swych szkiców krytycznych wielce pochwalne studium o Chłopach, które zapoczątkowało dzieje sławy powieści w Skandynawii. Co ciekawe, także Franck Louis Schoell przeczytał Chłopów najpierw w języku niemieckim, przebywając w okresie I wojny światowej w obozie jenieckim. Powieść wywarła na nim tak wielkie wrażenie, że postanowił nauczyć się języka polskiego, aby przełożyć ją z oryginału. Przekład francuski, wydany w 1925 r., uważa się za znakomity – został przez Acadèmie Française wyróżniony Prix Langlois. Dzięki temu Chłopi zyskali sławę także we Francji.

Przekład niemiecki ukazał się w 1912 r. w jenajskiej oficynie Eugen Diederichs Verlag; jako tłumacz figurował Jean Paul d’Ardeschah, czyli Jan Paweł Kaczkowski (1874–1942), polski krytyk literacki, który po ukończonych w Niemczech studiach osiadł tam i przebywał do ostatnich dni pierwszej wojny światowej. Brał udział w niemieckim życiu kulturalnym, przygotowywał również recenzje i artykuły o literaturze polskiej, które regularnie zamieszczał m.in. na łamach „Polnische Blätter”, berlińskiego czasopisma redagowanego w latach 1915–1918 przez Wilhelma Feldmana. Kaczkowskiego łączyła literacka przyjaźń z Carlem Hauptmannem, starszym bratem Gerharta. Wiadomo było, że pomagał on Kaczkowskiemu przy tłumaczeniu Chłopów. O zakres ich współpracy badacze toczyli kiedyś gorące spory. Badania wrocławskiego germanisty Marka Zybury (zob. Marek Zybura, Wokół autorstwa niemieckiego przekładu „Chłopów” St.W. Reymonta [w:] tenże, Sąsiedztwo zobowiązuje. Polskie i niemieckie (pre)teksty literacko-kulturowe, Poznań 2007), poczynione m.in. na podstawie korespondencji Kaczkowskiego i Hauptmanna odnalezionej w zbiorach wrocławskiej Biblioteki Uniwersyteckiej (zob. Hochverehrter Herr Doctor, Jean Paul d’Ardeschahs Briefe an Carl Hauptmann 1909–1913, red. I. Surynt, M. Zybura, Nysa 2007), wykazały bezspornie, że ostateczny kształt tłumaczenia zawdzięczamy niemieckiemu pisarzowi. Warto pamiętać o tym pięknym przykładzie polsko-niemieckiej, a w pewnej mierze polsko-niemiecko-francuskiej, współpracy na polu literackim.

***

Wędrując – że pozwolę sobie zapożyczyć ten zwrot od Juliusza Wiktora Gomulickiego – po Szpargalii, wyciągnąłem, spod stosu innych, pokrytą kurzem książkę Wojciecha Żukrowskiego W głębi zwierciadła. Gawędy o pisarzach i książkach (Warszawa 1973) – z twórczości tego pisarza zapamiętałem tylko dwie pozycje – tom opowiadań Z kraju milczenia oraz Porwanie w Tiutiurlistanie. Żukrowski przytacza krótkie (negatywne) samookreślenie Reymonta: „Nie byłem socjałem, Żydem ni partyjniakiem”, oraz jego komentarz po otrzymaniu Nagrody Nobla: „Nagroda w kraju zrobiła ogromne wrażenie, jeszcze gotowi zacząć czytać moje książki”.

W kwestii wojny wietnamskiej Żukrowski reprezentował stanowisko identyczne z tym, jakie zajmowali Jane Fonda, Joan Baez czy Noam Chomsky, więc dość konwencjonalne. Ale jego spostrzeżenie – „To sami Francuzi nauczyli Wietnamczyków o Rewolucji, o Wolności, Równości i Braterstwie” – warte zapamiętania. Władza wpoiła poddanym oficjalne ideały rewolucji, a oni – to już nie Żukrowski, ale ja – potraktowali je całkowicie poważnie i odwrócili ich ostrze przeciwko niej; zresztą to samo było w przypadku demokratycznych liberałów w imperium brytyjskim; hasła mniej wywrotowe niż francuskie, ale skutek był ten sam – utrata władzy. W innym miejscu Żukrowski pyta retorycznie: „A czyż nasze łowickie pasiaki nie są od biskupich trabantów na wzór gwardzistów papieskich umundurowanych?” – jeśli mnie pamięć nie myli, to już Ksawery Pruszyński gdzieś o tym wzmiankował. Góralskie tańce też ponoć w Krakowie pod względem choreograficznym opracowano. Cóż, źródła kultury ludowej bywają wielorakie.

I jeszcze jeden szpargał – wrocławski miesięcznik „Odra” (1999, nr 12), a w nim Rozważania sylwiczne (LXXXV) Stanisława Lema. Autor Cyberiady dzieli się z czytelnikami taką oto refleksją na temat osoby Andrzeja Leppera oraz działań, które należałoby wobec niego podjąć: „Osobiście gotów jestem założyć specjalny fundusz wynatłuszczania grubego sznura, na którym będzie powieszony pan Andrzej Lepper za to, że wykrył trzecią drogę w postaci chińskiej warianty komunizmu dla Polski. Na zbożny cel nigdy pieniędzy nie pożałuję” (s. 109). Futurolog jaki czy co?

Pierwodruk: „Arcana” 1–2/2023, nr 169–170.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.