Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: Gomułka jako Pétain, Bierut jako „swołocz”, Jünger i Varga jako wzory do naśladowania

Gomułka jako Pétain, Bierut jako „swołocz”, Jünger i Varga jako wzory do naśladowania

Tomasz Gabiś

W opublikowanym na portalu prawica.net komentarzu do mojego krótkiego tekstu na temat książki Piotra Zychowicza Opcja niemiecka, Janusz Sanocki nie zgodził się z przedstawionymi przeze mnie tezami. Pozwolę sobie na polemikę z jego komentarzem. Przyznam, że czynię to z pewną niechęcią, a to dlatego, że Sanocki nie omieszkał zarzucić mi, że jestem „germanofilem”. Ten sposób argumentacji to choroba tocząca polskie polemiki historyczno-polityczne. Zamiast skupić się wyłącznie na problemie, o który chodzi, polemista wypowiada się na temat swojego adwersarza albo go negatywnie etykietując („germanofil”, „rusofil”), albo argumentując ad personam. W tym przypadku mój polemista, nie dość że zaliczył mnie – wiadomo na jakiej podstawie – do „germanofilów”, to jeszcze źródeł mojej „naturalnej (!) germanofilii” doszukał się w moich „zajęciach”, czyli – jak można się domyślać – w tym, że jestem z wykształcenia germanistą, tłumaczem z niemieckiego i w swojej publicystyce zajmuję się rozmaitymi „kwestiami niemieckimi”. Wytłumaczenie czyichś poglądów zajęciem czy zawodem to bardzo śmiałe posunięcie, w tym przypadku jakże proste – automatycznie przychodzi na myśl, iż „germanista” to „germanofil”; oba wyrazy mają wszak człon „german”, i to wiele wyjaśnia. Nie trzeba dodawać, że wedle tego wnioskowania „rusycysta”=„rusofil”.

Zadziwia łatwość, z jaką w publicystyce stosuje się wobec adwersarza określenia pozbawione jakiejkolwiek wartości informacyjnej. Słowa typu „germanofil”, „germanofob”, „rusofil”, „rusofob”, „antysemita”, „filosemita” etc. absolutnie nic nie znaczą, są treściowo puste, a ich jedynym celem jest zamykanie dyskusji. W Pismach pozostałych Fryderyka Nietzschego czytamy: „jeszcze jedno stulecie gazet – i wszystkie słowa prześmierdną”. Bez wątpienia wyżej wymienione słowa już dawno prześmierdły. Jak i wiele innych używanych w gazetowo-internetowych połajankach, gdyż o debacie czy wymianie myśli i argumentów trudno tu raczej mówić. Chciałbym przeto w tym miejscu zaapelować o zaprzestanie używania tych „prześmierdłych” słów.

Z moich obserwacji wynika, ze wielu publicystów za „germanofila” (w innych wypadkach za „rusofila”) uważa każdego, kto sprawy niemieckie (rosyjskie) stara się rozpatrywać wielostronnie czy wieloperspektywicznie, zachowując do nich pewien emocjonalny dystans, wskazując na niuanse i półcienie, stosując wobec Niemców (Rosjan) te same kryteria i sposoby wartościowania co w stosunku do innych narodów (państw). W opowiadaniu Notatka z 23 sierpnia 1944 roku (z tomu Dalsze dociekania, przeł. Andrzej Sobol-Jurczykowski, Warszawa 1999, s. 191) Jorge Luis Borges krytycznie pisze o ludziach, którzy do oceny postępków Anglii stosują kanon moralny Jezusa, a do oceny postępków Niemiec kanon moralny Zaratustry (Borges zapomniał o tych, którzy do oceny postępków Anglii stosują kanon Zaratustry, a do oceny postępków Niemiec – kanon Jezusa). Kto takie podwójne miary stosuje, ten dobrze nadaje się na propagandystę, agitatora i utrwalacza tożsamości danego obozu polityczno-ideowego, ale z jego wypowiedzi nie ma poznawczego pożytku.

Janusz Sanocki twierdzi, że moje założenie, iż podejmuje się kolaborację tylko z politykami, którzy „wyrobili sobie pozycję”, jest naiwne. I podaje jako przykład Bieruta, o którym nikt wcześniej w Polsce nie słyszał, a mimo to Stalin wybrał go na przywódcę Polski. Rzecz jasna, historia polityczna świata zna najróżniejsze sytuacje i układy pomiędzy politykami i siłami politycznymi; według legendy istniał nawet pewien cesarz, który, zdaje się, konsulem chciał mianować konia, a więc istotę, której polityczna wartość była zerowa. Z pewnością zdarzył się w historii monarcha, który kanclerzem uczynił swojego błazna, dlaczegóż by nie. Może chcieli się pobawić, kogoś ośmieszyć lub zademonstrować swoją absolutną władzę. Ale nikt nie nazwałby tego współpracą („kolaboracją”) dwóch (nierównych) sił politycznych.

W moim komentarzu do książki Zychowicza odnosiłem się do konkretnej polityki rozgrywającej się w konkretnym okresie historycznym i w konkretnych okolicznościach politycznych. Zarówno przykłady przeze mnie przytoczone (Pétain, Hácha, Quisling), jak i wszystkie pozostałe potwierdzają tezę, że ówczesny rząd Rzeszy Niemieckiej do współpracy – czy to w krajach sojuszniczych zachowujących większą podmiotowość polityczną (Słowacja, Węgry, Bułgaria, Rumunia), czy to w krajach o niższym statusie państwowo-politycznym – wybierał zawsze osoby należące do tradycyjnych elit politycznych, posiadające określoną pozycję polityczną i wpływy w społeczeństwie. Do takich osobistości zaliczyć można bez wątpienia księdza Tiso, admirała Horthy’ego, cara Borysa III, generała Iona Antonescu, jak również Milana Nedića (wcześniej szef Sztabu Generalnego i minister wojny) czy Ante Pavelića, mającego piękną kartę opozycyjną (był prześladowany przez poprzedni reżim i zmuszony do emigracji) i stojącego na czele poważnego ruchu politycznego. Nawet przywódca strzałokrzyżowców Ferenc Szálasi, który porządził sobie ledwie kilka miesięcy, został przez Niemców osadzony na urzędzie premiera jako ktoś, kto w życiu politycznym Węgier obecny był od połowy lat 20. – założyciel Partii Woli Narodowej, więzień polityczny reżimu Horthy’ego, przywódca dość dużej organizacji politycznej.

Przypadek Rosji jest zbyt skomplikowany, żeby go tu bliżej rozpatrywać (oddzielnego potraktowania wymagałby także casus Ukrainy). Jeden tylko czynnik można wymienić – Rosja była wszak od ćwierć wieku krajem bolszewickim, tzn. nie istniał żaden rezerwuar politycznych osobistości poza partią bolszewicką. W kręgach nastawionych opozycyjnie wobec Hitlera oficerów postulowano, żeby „znaleźć rosyjskiego de Gaulle’a i postawić go na czele kontr-rządu oraz armii wyzwoleńczej”. Skąd jednak wziąć rosyjskiego de Gaulle’a, skoro do dyspozycji miano tylko (ex)bolszewików jak generał Własow, gdyż przedstawiciele tradycyjnych elit rosyjskich zostali dawno zdeklasowani lub wymordowani. Być może Hitlerem kierowały ideologiczne uprzedzenia, ale trudno zaprzeczyć, że miał uzasadnione powody, aby wątpić w lojalność postbolszewickich generałów i ich żołnierzy. Z drugiej jednak strony, być może sprawy potoczyłyby się dla Niemców inaczej, gdyby wykreowano jakiegoś „carewicza”, kogoś w rodzaju „Dymitra Samozwańca”, osadzono go na carskim tronie, restaurując monarchię i odwołując się do monarchicznych instynktów ludu. To kwestia do dyskusji.

Refleksja, jaka nasuwa się po lekturze książki Zychowicza, jest taka oto: wszystkie kraje, tzn. ich elity polityczne od Finlandii po Czarnogórę, od Norwegii po Portugalię, stworzyły jakieś modus vivendi z dominującą wówczas potęgą polityczną, jaką była Rzesza Niemiecka – wszystkie oprócz Polski. Hitler kolaborował – zapominając o swoim „antyslawizmie” – z elitami politycznymi narodów słowiańskich – czeskimi, słowackimi, chorwackimi, bułgarskimi i serbskimi, ze wszystkimi, tylko nie z elitami narodu polskiego. Jest to zagadka, którą rozwiązać można tylko w jeden sposób (nie odwołując się stereotypowo do „antypolonizmu” narodowych socjalistów): nie było polsko-niemieckiej „kolaboracji”, ponieważ – w przeciwieństwie do wszystkich innych narodów europejskich znajdujących się w obszarze niemieckiej hegemonii – naród polski nie wydał z siebie „Quislinga” gotowego do kolaboracji, którego strona niemiecka uznałaby za kandydata nadającego się do pełnienia poważnej funkcji politycznej.

Gdyby przyjąć sposób rozumowania Sanockiego, to Niemcy mogliby wejść do pierwszej z brzegu knajpy przy Marszałkowskiej i kilkunastu przypadkowo wybranym osobom złożyć odpowiednie propozycje polityczne. Po kilku dniach w „Nowym Kurierze Warszawskim” warszawiacy mogliby przeczytać, że oto powstał polski rząd na czele z premierem Malinowskim (właściciel zakładu krawieckiego przy Grójeckiej) i ministrami: Kowalskim (ślusarz z Woli), Zielińskim (inkasent z gazowni zamieszkały na Pradze), Kaczmarkiem (dozorca kamienicy przy Chmielnej) itd. Skoro rząd kolaboracyjny można było utworzyć z ludzi, o których – jak chce Sanocki – „nie słyszał pies z kulawą nogą”, znanych jedynie swojej rodzinie, znajomym i sąsiadom, to dlaczego by tego nie zrobić? Chyba jednak Sanocki ma rację: Wielki Budowniczy Autostrad (WBA) mógł desygnować Malinowskiego z Grójeckiej 28 na premiera Polski, ale tego nie zrobił. Dureń, po prostu dureń.

Sanocki wymienia Bieruta (symbolizującego tu polskich komunistów) jako przykład nieznanego wcześniej w Polsce polityka, którego Stalin wybrał na „kolaboranta” mającego rządzić Polską – ma to potwierdzać jego tezę, że jak się chce to i politycznego „nobody” można postawić na czele „kolaboracyjnego” rządu. Cała złożoność i odmienna – bo zależna od ogólnej sytuacji politycznej i stawianych sobie celów politycznych – strategia potęg hegemonialnych ulega tu zamazaniu i prowadzi do błędnych wniosków.

Porównanie Bieruta (komunistów) z politykami „kolaborującymi” z Niemcami byłoby dopuszczalne, gdyby w Berlinie stworzono, szkolono, finansowano i sterowano stamtąd np. Narodowosocjalistyczną Partią Francji czy Polski, które wchodziłyby w skład międzynarodowego ruchu narodowosocjalistycznego z centralą w Berlinie, a ich działaczy przywieziono by w 1939 r. na czołgach niemieckich i osadzono na urzędach w Paryżu czy w Warszawie. Ale taka konfiguracja polityczna byłaby czymś innym niż „kolaboracja”, w znaczeniu, jakie stosuje się w odniesieniu do rządów Pétaina, Háchy czy Quislinga. Podobnie nie odnosi się ono do polskich komunistów podporządkowanych i sterowanych z Moskwy, działających w innym układzie politycznym, w którego ramach słowo „kolaboracja” nie ma sensu.

Według Sanockiego moje założenie, że podejmuje się kolaborację tylko z politykami, którzy „wyrobili sobie pozycję”, jest naiwne, ponieważ komuniści, na czele z Bierutem, byli nikim, a jednak Stalin wydobył ich z politycznej nicości i postawił na czele Polski. Jeśli jednak przypomnimy sobie pierwsze lata powojenne, kiedy działała Krajowa Rada Narodowa i Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, to łatwo zauważymy, że w ciałach tych zasiadali działacze – jak najbardziej znanego przed wojną – PPS-u, działacze liczącego 800 tys. członków Polskiego Stronnictwa Ludowego – którego przywódca Stanisław Mikołajczyk był jeszcze niedawno premierem rządu emigracyjnego – Wincenty Witos, Stanisław Grabski, Władysław Kiernik, profesor Stanisław Kutrzeba, profesor Adam Krzyżanowski i inni. Zatem te ciała polityczne można uznać za odpowiednik „kolaboracyjnych” rządów europejskich czasu wojny, ponieważ obejmowały nie tylko komunistów, ale osoby o znanych i mniej znanych nazwiskach, reprezentujących znane partie polityczne, obecne w życiu politycznym Polski przedwojennej, w okresie wojny w kraju i na emigracji. Kwestionowana przez Sanockiego zasada, że podejmuje się kolaborację tylko z politykami, którzy „wyrobili sobie pozycję”, sprawdza się także w przypadku okresu tuż powojennego.

To, że w późniejszym okresie komuniści przestali ich potrzebować do legitymizacji nowej władzy i nowego systemu politycznego, to całkiem inna historia. Wtedy PZPR była już organizacją dysponującą masową bazową społeczną – według Wikipedii w momencie powstania w 1948 r. PZPR liczyła 1 mln 537 tys. (1 mln 6 tys. z PPR i 531 tys. z PPS). Członkowie tej organizacji rekrutowali się z narodu polskiego. Nasi rodacy zapełnili szeregi aparatu państwowego, służby bezpieczeństwa, wojska i milicji, tworzyli kadry biurokracji gospodarczej, administracji lokalnej itd. Kwestia, kto kim był i komu był znany wcześniej, przestała mieć jakiekolwiek znaczenia. Natomiast polskim „Pétainem” byłby w pewnym sensie Władysław Gomułka po 1956 r. – uwaga (!) – porównanie nie ma celu dyskredytowania ani Pétaina, ani Gomułki. Moskwa postawiła na „krajowca”, prześladowanego przez poprzedni reżim (premia moralno-polityczna za cierpienie), cieszącego się sporą popularnością w szerokich kręgach społecznych i realizującego „polską drogę do socjalizmu”. Z kolei jego odpowiednikiem w powojennej Francji byłby de Gaulle, który zdecydował się na kolaborację z Amerykanami, czyli na współpracę z hegemonem przy zachowaniu własnej, politycznej podmiotowości.

Sanocki wymienia też pisarkę Wandę Wasilewską jako przykład zera politycznego wyniesionego na szczyt przez Stalina. Można się z tym zgodzić, aczkolwiek nie dezawuowałbym tak radykalnie jej pozycji w polskim życiu literacko-politycznym okresu międzywojennego. Istotne jest to, że w przypadku „kolaboracji” literacko-artystycznej z punktu widzenia hegemona o wiele cenniejsi od Wasilewskiej byli znani i uznani pisarze jak Słonimski, Tuwim, Iwaszkiewicz czy Andrzejewski, co potwierdza moją – dość banalną i oczywistą, jak mi się wydawało – tezę, że do kolaboracji wybiera się tych, z którymi współpraca jest politycznie i propagandowo opłacalna.

Zastanawiające jest, że Sanocki o członkach Związku Patriotów Polskich pisze per „swołocz”. Nie mam zamiaru ich bronić, dowodząc, że byli to „dobrzy i szlachetni ludzie o wytwornych manierach”. Nie widzę jednak żadnego powodu, aby w stosunku do postaci historycznych, osób nieżyjących od wielu dziesięcioleci, używać inwektyw, które wprawdzie automatycznie cisną się na usta, ale tylko wówczas, kiedy widzimy dwóch zapitych osiłków wymiotujących lub oddających mocz do naszego ogródka. W publikowanym tekście używanie takich wyrażeń po prostu nie uchodzi.

Nasuwa się tu ogólniejsza refleksja na temat internetowych polemik i komentarzy, które bardzo często – dotyczy to nas wszystkich bez wyjątku – są pospiesznymi i nieprzemyślanymi, zapisywanymi byle jak „wpisami”, indywidualnymi mikro-erupcjami emocji politycznych i osobistych resentymentów, niechlujnymi manifestacjami własnego „ja”. Wiele razy odnosi się wrażenie, że autor wypowiedzi nie ma wobec niej żadnego dystansu, że wypływa ona z niego szybko, szerokim strumieniem, niczym woda z wiadra, nie napotykając na żadne przeszkody. Wydaje się, że te zjawiska – niechlujny sposób formułowania wypowiedzi, pospieszność myśli, nadmierna emocjonalność, drastyczne skrócenie czy wręcz zniesienie dystansu pomiędzy autorem a jego wypowiedzią – są po części rezultatem korzystania przez nas z nowego środka pisania, czyli komputera, i nowego medium, czyli Internetu. Aby maksymalnie uwyraźnić różnicę pomiędzy „starym” a „nowym”, odwołam się do przykładu – z obszaru literatury niemieckiej rzecz jasna, bo inaczej, jako „germanofilowi” mi nie wypada – pisarza Ernsta Jüngera. Jak wyglądał u niego proces pisania? Otóż najpierw zapisywał na brudno swoje myśli, spostrzeżenia, opisy, refleksje, następnie tworzył tekst, pisząc na czysto, niemal kaligraficznie, pisał wyłącznie wiecznym piórem, nigdy długopisem. Potem tekst w rękopisie przepisywał na maszynie. Na każdym etapie tekst zmieniał swoją materialną postać, był poprawiany, uzupełniany itd. Niejako oddalał się od autora, coraz bardziej obiektywizował poza jego osobą. Sprzyjało temu pisanie ręczne na kartce papieru i pisanie na maszynie, ponieważ wówczas sam proces pisania jest czynnością fizyczną, pracą, angażuje nie tylko głowę, ale także mięśnie – pisząc, czuje się opór materii.

Kiedy używamy komputera, etap pisania jest tylko jeden – po uderzeniu w klawisz na ekranie w tym samym momencie pojawia się litera, znika materialność pisma i zmniejsza się wysiłek pisania – klawiatury dotykowe minimalizują go do zera. Maleje odległość pomiędzy myśleniem – pisaniem – tekstem, pomiędzy autorem i rezultatem jego czynności. Nie ulega wątpliwości, że pogłębia to naszą skłonność do pospiesznego, niedbającego o formę, wyrzucania z siebie myśli i emocji. Uwzględnić należy jeszcze i to, że w poprzedniej epoce, zanim tekst w ostatecznym, wydrukowanym na papierze kształcie (jeszcze inna forma jego materialności) dotarł do czytelnika, maszynopis był czytany przez wydawców, redaktorów, korektorów, przechodził przez ich umysły i ręce, napotykał na swojej drodze do czytelnika bariery i filtry. Dzisiaj, w dobie Internetu, pomiędzy mną a czytelnikiem nie ma nikogo, dzieli mnie od niego tylko kilka klików – wyślij, opublikuj, zaktualizuj itp. Nie wpływa to dobrze na jakość wypowiedzi.

Ktoś mógłby w tym miejscu wykrzyknąć: „To co? Mamy naśladować Jüngera? A może wyrzucić komputery i kaligrafować gęsim piórem, bo wtedy nie tylko czujemy w palcach, że piszemy, ale nawet słyszymy skrzypienie pióra? Mamy zrezygnować z publikowania w Internecie, rozsyłając zwykłą pocztą napisane ręcznie teksty?”. No nie, tak radykalnych kroków nie zalecam. Zwracam jedynie uwagę (jak to czyniło przede mną wielu innych) na zagrożenia kryjące się w łatwości pisania i publikowania. Nowe środki techniczne wymagają od nas większej samodyscypliny, nałożenia sobie pewnych ograniczeń, stawiania sobie przeszkód na gładkiej bieżni, po jakiej myśli i słowa coraz szybciej biegną ku publikacji. Zachęcam również, aby zakupić wieczne pióro i jak najczęściej, jak najwięcej nim pisać. Zacytuję na koniec Krzysztofa Vargę: „Od jakiegoś czasu towarzyszy mi myśl, by sobie jakiś elegancki a gruby zeszyt sprawić i w nim dokonywać zapisków, ćwiczyć na powrót kaleką rękę, mozolnie wracać do dawnych umiejętności”. Pójdźmy za przykładem dobrego pisarza i jednego z najinteligentniejszych polskich publicystów kulturalnych. Panie i Panowie, do piór!

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.