Jesteś tutaj: Publicystyka » Inni publicyści » Tomasz Gabiś: Dwaj Panowie S. o pożytkach z kolonizacji Polski

Dwaj Panowie S. o pożytkach z kolonizacji Polski

Tomasz Gabiś

Pewne poruszenie w kręgach polskiej inteligencji wywołała wydana dwa lata temu książka Jana Sowy Fantomowe ciało króla – peryferyjne zmagania z nowoczesną formą, reinterpretująca – zgodnie z deklaracją autora – historię Polski z perspektywy postkolonialnej. Powiedzmy od razu, że krakowski socjolog i kulturoznawca to osobowość nietuzinkowa, jego książkę czyta się z dużą intelektualną przyjemnością – to dzieło ambitne, napisane z pasją, zawierające szereg ciekawych spostrzeżeń i wnikliwych krytycznych analiz odnoszących się zarówno do dawnej (kolonialnej) ideologii i kultury sarmackiej, konstytuującej „scenę pierwotną dramatu polskiej podmiotowości i polskiego habitusu narodowego”, jak i do podejmowanych dziś prób uczynienia jej składnikiem współczesnej polskiej tożsamości historycznej. Rekonstrukcja przez Sowę „dialektyki” polskiej świadomości historycznej, w której nakładają się na siebie dwie warstwy: pierwsza – świadomość „kolonizatorów”, i druga – „skolonizowanych kolonizatorów”, oraz historyczno-polityczne narracje, w których ta podwójna świadomość się wyraża, przynosi niewątpliwie interesujące wyniki badawcze. Znakomicie sprawdza się też zastosowany w odniesieniu do polityki i kultury szlachecko-sarmackiej koncept „dwóch ciał króla”, opisany przez, urodzonego w Poznaniu, niemiecko-żydowskiego historyka Ernsta Kantorowicza, autora wielkiego dzieła o cesarzu Fryderyku II Hohenstaufie, niezwykle wysoko cenionego w kręgach niemieckiej Rewolucji Konserwatywnej. Dodajmy na marginesie, że w 1914 roku Kantorowicz zgłosił się na ochotnika do wojska i walczył pod Verdun, po wojnie walczył we freikorpsach m.in. przeciwko polskim powstańcom w Poznańskiem, a następnie uczestniczył w tłumieniu powstania komunistycznego zorganizowanego przez spartakusowców w Berlinie oraz w likwidacji komunistycznej Republiki Rad w Monachium. W tym kontekście cieszy fakt, że Sowa, choć marksista, nie kierował się ideologicznymi uprzedzeniami wobec tak „prawicowego” autora.

Ponieważ wobec psychoanalizy zachowuję daleko posunięty sceptycyzm (nie żebym miał jakieś uprzedzenia do żydowskiej mistyki, w której podobno tkwią jej korzenie), początkowo z nieufnością podszedłem do psychoanalitycznych interpretacji w wersji lacanowskiej, ale muszę przyznać, że i one nie są pozbawione poznawczych walorów i każą podziwiać pracę, by tak rzec, psychopolityczno-symbolicznej wyobraźni autora. Zastrzeżenia wobec psychoanalitycznych interpretacji Sowy zgłosił Jacek Dobrowolski w swoich przepełnionych bólem, ba, rozpaczą nawet, refleksjach po lekturze książki Sowy, opublikowanych na „Praktyce Teoretycznej”, słusznie pytając, czy według Sowy narzędzi psychoanalitycznych można i należy używać wobec „duszy” wszystkich narodów, czy też rezerwuje on je dla badania psychohistorii Polaków, co z metodologicznego punktu widzenia byłoby raczej niedopuszczalne.

Jeśli chodzi o warstwę analizy historyczno-gospodarczej, Sowa odwołuje się do tego, co w ciągu 200 lat napisano na temat „specyfiki polskiego procesu historycznego”, zgubnej roli szlachty i upadku I RP, i niczego specjalnie odkrywczego nie prezentuje1, natomiast zręcznie wyostrza i radykalizuje znane tezy, co ma efekt intelektualnie odświeżający, choć z drugiej strony nadaje niekiedy książce nazbyt jednostronną, polemiczno-pamfletową tonację: Sowa atakuje szlachtę sprzed wieków niczym publicyści pezetpeerowscy sanacyjną nomenklaturę, a publicyści solidarnościowej opozycji nomenklaturę pezetpeerowską2. Nie przypadnie to zapewne do gustu czytelnikom lubiącym wszystko relatywizować i kontekstualizować oraz unikającym jak ognia czarno-białych schematów w ocenie historii.

Mogą też irytować u Sowy pewne nadinterpretacje np. kiedy, odwołując się do pracy brytyjskiej antropolog Elisabeth Buettner, analizującej rolę cmentarzy w relacjach postkolonialnych, w tym samym duchu interpretuje on dbanie o polskie groby i cmentarze na Kresach Wschodnich. Ciekawe, czy w ten sam sposób interpretowałby – o co aż by się prosiło w tym kontekście – działalność niemieckiej organizacji Der Volksbund Deutsche Kriegsgräberfürsorge, która opiekuje się grobami żołnierzy niemieckich i od 1991 roku obudowała lub założyła w Europie Środkowo-Wschodnio-Południowej 330 cmentarzy z drugiej i 188 z pierwszej wojny światowej. A czy „miejscami pamięci o rzeczywistości postkolonialnej” na terytorium Polski są cmentarze żołnierzy rosyjskich lub wręcz pomniki żołnierzy „armii kolonialnej”, o które tak dbają władze Federacji Rosyjskiej? Czy one też mają „postkolonialną naturę”? Czy Niemcom i Rosjanom chodzi o „pielęgnację materialnych śladów” niemieckiej i rosyjskiej historii kolonialnej in situ? I jaka w związku z tym powinna być polityczna reakcja niegdyś „skolonizowanych” Polaków? A może Sowa naszym dawnym kolonizatorom daje prawo do pielęgnowania własnej kolonialnej przeszłości na naszym terytorium, a potomkom polskich kolonizatorów na Kresach już nie? Trafną krytykę wymowy politycznej niektórych wątków książki przeprowadził Filip Białek na „Nowych Peryferiach” i do tego ciekawego artykułu pozwalamy sobie odesłać.

Przyznam szczerze, iż modne ostatnio w kręgach naszej szykownej lewicy znęcanie się nad warstwą rządzącą wieki temu Polską i opłakiwanie, najlepiej przy dobrym winie, niedoli chłopów pańszczyźnianych (moich przodków), staje się już nieco nużące. Podobnie jak mało intelektualnie pobudzający jest niezróżnicowany, antysarmacki dyskurs Sowy – potrzeba nam tu większego pluralizmu, w którego ramach apologie sarmatyzmu np. Krzysztofa Koehlera współegzystują z „demaskacjami” Sowy z pożytkiem dla polskiej kultury. Dbać należy o różne jej nurty i nic nie stoi na przeszkodzie temu, aby w naszej „posttradycyjnej” epoce słuchać (i śpiewać!) zarówno utworów ze Śpiewniczka Sarmackiego Jacka Kowalskiego, jak i Pieśni buntu i niedoli w wykonaniu zespołu Ruta.

Ważniejsza niż tryumfalne skakanie po trupie dawnej szlachty jest kwestia, kto dzisiaj jest „szlachtą”, i to nie tylko w sensie funkcjonalnym, ale i substancjalnym – w przerabianym w liceach na lekcjach polskiego wierszu „Portret sarmacki” Ernest Bryll portretuje takie same „gęby piwoniowe”, kiedyś „opięte w karmazyn”, a dziś „ściśnięte krawatami”. Sowa identyfikuje szlachtę jako „elitą kompradorską”, a jaka elita rządzi Polską dziś? „Kompradorska” czy też nie? Warto byłoby również przeanalizować z postkolonialnej perspektywy te współczesne polskie filmy i powieści z gatunku „etnograficznych”, których autorzy patrzą na polski lud tak samo, jak europejscy kolonizatorzy przypatrywali się dziwacznym zachowaniom, obyczajom i rytuałom kolonizowanych „dzikusów”.

Pisał Bryll w tomiku Muszla (1968):

    Więc nasz żywot sarmacki, dobrze wyprawiony,
    gromadzi w sobie, co tam dzieje niosą,
    mulisko na mulisku. Z krwawego nadzienia
    coś niby fermentuje, wybija się w pomysł,
    w pierwszą zieleń logiki…

Ten „nasz żywot sarmacki”, to żywot Brylla, Sowy, Białka, mój, Dobrowolskiego, Koehlera, Kowalskiego i wszystkich innych. Od tego „przeklętego żywota” nie ma ucieczki. Starać się należy jedynie o to, żeby „z krwawego nadzienia” coś się „wybijało w pierwszą zieleń logiki”.

W prologu do sztuki Brylla Doświadczyński, czyli sarmacka śpiewogra o szczęściu Nipuanów (1979) czytamy o „trzech Sarmatach”: Na scenie Doświadczyński oraz jego dwu kompanów, Kosmaty i Brzuchaty. Wszyscy ubrani w resztki typowego stroju szlacheckiego. Ale jest to strój dziwny, bo jakby w tym bałaganie połączono strój sarmacki z fragmentami współczesnego stroju Polaka. Tak pas słucki i karabela są poślubione z garniturem w prążki oraz teczką, karabela towarzyszy płaszczowi ortalionowemu i beretowi. Czy to nie doskonale utrafiony portret nas, współczesnych Polaków A.D. 2014, tyle że odzianych już nie w garnitury w prążki ani w ortalionowe płaszcze, a w „nowoczesną” garderobę zakupioną w centrach handlowych? Pas słucki i karabela u boku pozostały jak dawniej (o Bryllu w następnych Zapiskach).

Jeśli już jesteśmy przy literackich reminiscencjach, to czyż – w kontekście współczesnej „mitologizacji Kresów”, którą tak się przejmuje Sowa – nie należałoby raczej, zamiast narzekać, namówić kolegów z „Krytyki Politycznej” na wznowienie Wertepów Leopolda Buczkowskiego, których akcja toczy się na najdalszym Zasereciu? Kiedy ostatni raz wydano tę powieść? Jak widzę na swoim egzemplarzu z Wydawnictwa Literackiego: czterdzieści lat temu! – jej wydawnicze perypetie opisuje Sławomir Buryła w książce zbiorowej „…zimą bywa się pisarzem…” o Leopoldzie Buczkowskim (Kraków 2008). Można by ją dzisiaj reklamować: „Utwór skonfiskowany przez sanacyjną cenzurę za drastyczny i pesymistyczny obraz Kresów! Wydanie z 1947 roku okaleczone przez komunistyczną cenzurę! Tylko u nas pełna wersja! Lepsze niż Bunt rojstów Józefa Mackiewicza!”.

Burzę w szklance wody wywołał wywiad, jakiego Sowa udzielił Dorocie Wodeckiej, opublikowany w „Gazecie Wyborczej” („Polska urojona”, 9-11 listopada 2013 r.). Powtórzył on w nim tezy zawarte w książce (podrozdział „Rozbiory – tryumf nowoczesnej formy”), na temat roli rozbiorów w dziejach Polski, które, jego zdaniem, mimo iż były tragicznym, bolesnym, pełnym przemocy wydarzeniem, to per saldo oznaczały dla narodu polskiego gospodarczo-społeczny postęp i modernizację, pchnęły Polskę na tory nowoczesności – Sowa przeniósł na nasz kraj, wspominaną w książce, argumentację Marksa o modernizującym wpływie kapitalistycznego imperium brytyjskiego na rozwój Indii i Frantza Fanona o narzuceniu przez kolonizatorów w skolonizowanych krajach peryferyjnych przyspieszonej ewolucji w kierunku nowoczesności. Za hinduską teoretyczką kultury Gayatri Spivak Sowa używa pojęcia „enabling violation”, oznaczającego właśnie pozytywne skutki podboju, np. przeprowadzenie przez brytyjskich kolonizatorów reform, które okazały się korzystne dla późniejszych niepodległych Indii. Tego typu argumentacja może zresztą iść w różnych kierunkach ideologicznych, np. eurofaszyści jak Drieu de la Rochelle czy eurosocjaliści jak Hendrik de Man interpretowali zwycięstwa wojsk niemieckich w Europie jako proces burzenia starego, zmurszałego porządku burżuazyjnego i jednoczenia kontynentu pod sztandarem nowego socjalizmu.

Tu i tam oburzenie wzbudziły zarówno „prowokujące” wypowiedzi Sowy, jak i fakt, że na publikację tego „bulwersującego” artykułu wybrano akurat wydanie przypadające na Święto Niepodległości. Polityka historyczna „Gazety Wyborczej” winna jednak wzbudzać nie tyle oburzenie, ile smutek, niezależnie bowiem od tego, co kto sądzi o jej linii ideologiczno-politycznej, było to kiedyś pismo poważne, tymczasem wywiad z Sową opublikowany specjalnie w Dzień Niepodległości jest na poziomie sztubackiego wygłupu: dyrekcja szkoły organizuje uroczystą akademię, sztandary powiewają, na akademii patriotyczne przemówienia i wiersze rozbrzmiewają, a tu się okazuje, że któryś urwis namalował na ścianie szkoły graffiti w stylu „I fuck Poland”, wszyscy oburzeni, dyrektor/ka szaleje, świąteczna atmosfera zepsuta, a nasz urwis się cieszy, że mu się żart udał, bo rozwścieczył patriotów. Ale numer!

Nie ma najmniejszego sensu ignorowanie tego rodzaju przednowoczesnego, infantylnego „warcholstwa”, którego reprezentanci ogłaszają wszem wobec: żadnych państwowotwórczych rytuałów praktykować – nawet z wewnętrznym dystansem – nie zamierzamy, wszystko zamienimy w żart, w niepowagę, w klaunadę, w „jajcarstwo”, byleby tylko poirytować „prawdziwych Polaków/prawdziwe Polki”. Ważniejsze jest to, co ma do powiedzenia Sowa, którego wywiad dla „Gazety Wyborczej” zniża się, niestety, w kilku miejscach do poziomu taniej politycznej agitacji, która nie przystoi poważnemu badaczowi kultury i historii. A przecież nawet wdając się w rozmowę z upolitycznioną masową prasą, nie potrzeba zaraz dostosowywać się do gustów jej producentów i konsumentów.

Tezę Sowy o dobroczynnych dla Polski konsekwencjach rozbiorów powinno się przemyśleć i przedyskutować jak każdą inną, choćby dlatego, że, jak powszechnie wiadomo, wydarzenia i procesy historyczne rzadko są jednowymiarowe, za to bardzo często niejednoznaczne lub wieloznaczne, ambiwalentne i paradoksalne; można na nie patrzeć z różnych perspektyw, oceniać z różnych punktów widzenia, wedle różnych kryteriów. Weźmy na przykład pierwszą wojnę światową; była ona straszliwą tragedią dla Europy, potwornym wykrwawieniem się narodów europejskich i początkiem zmierzchu ich politycznego znaczenia, zrodziła rewolucję bolszewicką i obóz światowego komunizmu, a także stanowiła pierwszą fazę europejskiej wojny domowej, której kolejną odsłoną była II wojna światowa. Jednocześnie dzięki niej naród polski i inne narody Europy Środkowo-Wschodniej „wybiły się na niepodległość”. Bez wielkiej wojny ludów, warunkującej klęskę państw zaborczych, odzyskanie niepodległości byłoby niemożliwe. Tu opłakuje się miliony zabitych i boleje nad zmierzchem Europy, tam raduje odzyskaną niepodległością. Jedno i to samo wydarzenie, a całkowicie inaczej wartościowane. Ba, gdyby to Niemcy i Austria wygrały wojnę, to też byłoby lepiej dla Europy – nie byłoby Wersalu, Hitlera, II wojny światowej etc. Ale II Rzeczpospolitej też by nie było albo byłaby całkiem inna.

Inny przykład: w liście Adama Michnika i Adama Krzemińskiego do kanclerza Gerharda Schrödera i premiera Leszka Millera, opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” z 14 maja 2002 roku, zatytułowanym „Wrocław, nie Berlin” (przytaczam za przedrukiem w książce Pamięć wypędzonych, Warszawa 2003), znajdziemy sformułowanie, że „Armia Czerwona zdobyła dla Polski Wrocław”. Zatem Armia Czerwona sowietyzowała Polskę, czyniła ją polityczno-ideologicznym satelitą Związku Sowieckiego, a jednocześnie zdobywała dla niej Wrocław, Gdańsk i Szczecin, czyli robiła dla zniewolonej przez siebie Polski coś korzystnego. Drugie jest nieoddzielne od pierwszego, zło i dobro splatają się w nierozerwalny węzeł. Podobnie uważa Piotr Semka w artykułach przedrukowanych we wzmiankowanej wyżej książce; w tekście „Za wcześnie na Wrocław” („Rzeczpospolita” z 28 marca 2002 r.) pisze on – w kontekście dyskusji o przymusowym wysiedleniu Niemców – że przyłączenie do Polski dawnych ziem wschodnich Rzeszy Niemieckiej jako rekompensaty za utracone Kresy Wschodnie, było zgodne z polską racją stanu. Tej oceny nie podważa fakt, że stało się to w dużej mierze na mocy decyzji Stalina, którego armia zajęła terytoria Rzeszy Niemieckiej aż do Łaby. Stalin-zbrodniarz z Katynia, Stalin-dobroczyńca Polski – jeden bez drugiego nie istnieje.

W innym artykule „Kres epoki nudy” („Rzeczpospolita” z 4 lipca 2002) Semka twierdzi stanowczo, że „ład poczdamski był i jest dla Polski ważnym elementem racji stanu”; ład poczdamski – przypomnijmy – którego zasadniczym elementem była reorganizacja Polski, jak i całej Europy Środkowo-Wschodniej, przez Związek Sowiecki (komuniści w Warszawie etc.). Zatem akceptacja ładu poczdamskiego oznacza jednoczesną akceptację polityki sowieckiej na tym obszarze. Cóż za niesamowity paradoks: Stalin podporządkowuje sobie Polskę politycznie, de facto likwidując niepodległe państwo polskie, czyli „stan” w formule „racja stanu” (przypomnijmy, że „racja stanu” to tyle to „racja państwa” – franc. raison d’etat, niem. Staatsräson), a zarazem realizuje polską „rację państwa”! Wydawałoby się, że jest to polityczny oksymoron, historyczne contraditio in adiecto, coś w rodzaju „biednego krezusa”, jednak ludzkie dzieje pełne są takich osobliwości.

Polska, podobnie jak pod koniec XVIII wieku, przestaje być niepodległym państwem – a dokładniej przechodzi ze statusu „kolonii” niemieckiej do statusu „kolonii” sowieckiej – jednocześnie dzięki nowemu „kolonizatorowi” otrzymuje nabytki terytorialne, za które „skolonizowani” są mu po latach wdzięczni – zatem pojęcie „enabling violation” zaproponowane przez Gayatri Spivak odnieść można także i do tej sytuacji.

Inny „bulwersujący” pogląd wyraził znany historyk, osoba o nieposzlakowanej patriotycznej reputacji, prof. Andrzej Paczkowski, który stwierdził, że pod rządami niemieckich narodowych socjalistów Związek Spółdzielni Spożywców „Społem” „przeżywał czasy rozkwitu”(!), a „pod pewnymi względami rozwój technologiczny polskiego rolnictwa był wtedy szybszy niż kiedykolwiek w dziejach nowożytnych poza końcem XIX wieku” (zob. „Jak ryby na piasku”, rozmowa z prof. Andrzejem Paczkowskim, „Gazeta Wyborcza”, 5-6 kwietnia 2003). Zauważmy, że według prof. Paczkowskiego polskie rolnictwo, zanim weszło w fazę szybkiego rozwoju technologicznego w Generalnym Gubernatorstwie, już wcześniej bardzo dynamicznie się rozwijało, mianowicie „pod koniec XIX wieku”, czyli w okresie rozbiorów!

Struktura argumentacji Paczkowskiego jest dokładnie taka jak u Sowy: niemiecki (narodowosocjalistyczny) kolonizator przyczynił się do rozkwitu polskiego ruchu spółdzielczego i modernizował polskie rolnictwo (kolonialne „enabling violation”) – jako zwolennik ruchu spółdzielczego Sowa powinien docenić zasługi Hansa Franka w tym zakresie. Odpowiedź na pytanie, czy prof. Paczkowski ma rację w kwestii tychże zasług, zostawić należy jakiemuś historykowi ruchu spółdzielczego i rolnictwa, w żadnym razie jednak nie należy z góry odrzucać możliwości przedyskutowania jego, przyznajmy, dość kontrowersyjnej opinii.

Piłsudczykowski publicysta Ignacy Matuszewski pisze w jednym z artykułów zamieszczonych w Wyborze pism (Nowy Jork – Londyn 1952): „W granicach przedrozbiorowych Polska liczyła 12 milionów, a po zmartwychwstaniu, na połowie niemal dawnych ziem, miała 35 milionów”, z czego wnioskować należy, że pod względem demograficznym naród polski pod zaborami pięknie rozkwitał. W ciągu stulecia 1815-1915 ludność Królestwa Kongresowego wzrosła z 3 do 13 milionów. Według Franciszka Bujaka podobnego wzrostu ludności nie wykazuje w tym okresie żaden inny kraj europejski.

Jeśli nie oburzamy się na opinie Michnika, Krzemińskiego, Semki, Paczkowskiego, Matuszewskiego czy Bujaka, to dlaczego mielibyśmy oburzać się na opinie Sowy, które rzecz prosta należy najpierw zrelatywizować – ten sam proces w jednej dziedzinie przynosić może skutki korzystne, a w innej niekorzystne, lub dla pewnych grup może być korzystny, a dla innych nie – a następnie rozważyć sine ira et studio. Sowie należałoby zarzucić nie tyle to, że posługuje się dyskursem kolonizatorów, że zajmuje pozycję poznawczą skolonizowanego, identyfikującego się z kolonizatorami, ale to, że jego punkt widzenia jest czysto prywatny, całkowicie apolityczny. Przetrwanie ówczesnej polskiej organizacji politycznej, polskiej elity politycznej jest mu obojętne, ponieważ wedle jego kryteriów jej działalność była szkodliwa dla ludu polskiego: jeśli nie daje się „naszej” elity politycznej, działającej na szkodę ludu, zastąpić inną „naszą” elitą polityczną działającą na korzyść ludu, to lepiej już, żeby polskim ludem rządziła elita obca, która – niezależnie od kierujących nią intencji – zrobi dlań coś pożytecznego3. Porzucenie polskiej politycznej perspektywy nie oznacza oczywiście, że możliwe jest porzucenia politycznej perspektywy w ogóle, od tego nie ma ucieczki, ale przecież np. czysto klasowy punkt widzenia także może przynieść poznawcze zyski. Nie ma zatem powodu, aby tez Sowy nie przemyśleć.

Problem, jaki mam z jego poglądami, polega nie na tym, że są „bulwersujące” czy „szokujące”, ale że są wtórne; czerpie je od kogoś innego, kto przecież w sposób o wiele bardziej radykalny postawił tezę o korzystnym wpływie rozbiorów na rozwój gospodarczo-społeczny Polski i starał się dowieść ich modernizacyjnego charakteru (jego zdaniem dość powierzchownego). Kim był człowiek, o którym Sowa nie wspomina ani słowem? Nie umieszcza jego prac w bibliografii, jego nazwiska nie znajdziemy w indeksie Fantomowego ciała króla. Nie pierwszy to przypadek, że naukowiec, badacz, filozof wypiera ze świadomości tego, komu wiele zawdzięcza (bo że go dobrze zna, jest sprawą oczywistą). Francuski filozof Michel Onfray pokazał, jak Freud wyparł Nietzschego (zob. Onfray, Zmierzch bożyszcza, przeł. Z. Styszyńska, Warszawa 2012) – po lekturze tej książki każdemu przejdzie ochota do poważnego traktowania psychoanalizy. Z kolei niemiecki filozof Bernd Laska dowodzi, że Nietzsche wyparł Maxa Stirnera (zob. Laska, „Nietzsches initiale Krise. Die Stirner-Nietzsche-Frage in neuem Licht”). A kogo, zapytajmy, zachowując odpowiednie proporcje, wyparł Sowa? Rzecz prosta, Jana Stachniuka, który w opublikowanym po raz pierwszy w 1939 roku traktacie Dzieje bez dziejów. Teoria rozwoju wewnętrznego Polski opisał ewolucję systemu polityczno-społeczno-gospodarczego Polski przedrozbiorowej, a w rozdz. XVII (ss. 283-303) przedstawił modernizacyjne skutki funkcjonowania narodu polskiego w ramach obcych, nowoczesnych organizmów ekonomiczno-politycznych, w warunkach kapitalistycznej industrializacji. Sowa powtarza pogląd sformułowany dobitnie ponad 70 lat temu, a wszyscy wokoło, nie wiadomo dlaczego, fetują to jako idee „oryginalne” lub „szokujące”.

Dodajmy tu, że Stachniuk uważał, iż objęcie władzy po 1945 roku przez obóz „ludowo-socjalistyczny” także jest szansą na modernizację Polski, zarazem profetycznie twierdząc, iż socjalizm dopasuje się do „polskiej ideologii grupy”, tracąc po drodze swój dynamiczny, „heroiczno-produktywistyczny” wymiar (zob. Stachniuk, Walka o zasady. Drugi front III Rzeczpospolitej, Warszawa 1947). Dobrym potwierdzeniem tych jego przewidywań jest wyrażona przez Sowę w wywiadzie dla „Praktyki Teoretycznej” (część I i część II) propozycja, żeby w Polsce wprowadzić „minimalny dochód gwarantowany”, co jest przejawem czysto redystrybucyjnego socjalizmu („czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”), który nie jest zainteresowany cywilizacyjną prężnością i spotęgowaniem mechanizmów pomnażania bogactwa narodowego, przyjmowanego przez współczesnych socjalistów jako coś danego, w cudowny sposób samo się (re)produkującego, a jedynie jego „sprawiedliwym podziałem”, co zgodne jest z postawą „woli minimum egzystencji”, identyfikowaną przez Stachniuka jako składnik „polskiej ideologii grupy”.

Oczywiście pomiędzy oboma autorami są różnice zarówno natury szczegółowej, jak i zasadniczej. W wywiadzie dla „GW” Sowa mówi: „nie zgadzam się z tezą, że w [zaborze] rosyjskim była wyłącznie rujnacja i plądrowanie. Przecież obszar Warszawy i Łodzi był jednym z najlepiej rozwiniętych gospodarczo obszarów całego Imperium Rosyjskiego”. Sowa wysnuwa błędne wnioski z położenia Kongresówki w administracyjnych granicach Rosji; w rzeczywistości, jak pokazuje Stachniuk za Natalią Gąsiorowską i innymi autorami, na rozwój Kongresówki najsilniej wpłynął czynnik prusko-niemiecki, np. już w latach 1818-1828 osiedliło się tam 250 000 niemieckich rzemieślników, głównie sukienników. Sowa pisze, że np. Łódź była jednym z najlepiej rozwiniętych gospodarczo ośrodków całego imperium rosyjskiego, ale ten rozwój nie ma nic wspólnego z jakimiś rosyjskimi wpływami, wszak na początku XX wieku narodowościowy skład łódzkiej burżuazji przedstawiał się następująco: 55% Żydów, 40% Niemców, 3% Austriaków i Czechów, 2% Polaków (podaję za: Edmund Lewandowski, Charakter narodowy Polaków i innych, Warszawa 2008, s. 135). Ani Rosjanie, ani rosyjskie kapitały, ani rosyjska technologia, ani rosyjska organizacja pracy, rosyjskie instytucje i cywilizacyjne urządzenia nie odegrały więc tam większej roli. Rozwój przemysłowy w Królestwie Kongresowym miał o tyle związek z Rosją, że ta, oddzielając się murem celnym od „Zachodu”, wywołała napływ z tegoż „Zachodu” do Kongresówki, czyli na tereny geograficznie najbliższe, a leżące na obszarze celnym Rosji, ludzi, technologii i kapitałów poszukujących tu możliwości inwestycyjnych dla eksportu na wschód bez konieczności opłacania cła.

W rozdziale XI Lalki opisującym spotkanie Wokulskiego z polskimi kupcami i przedstawicielami ziemiaństwa możemy przeczytać następujący dialog:

    – Szanowny pan Wokulski – zabrał głos adwokat — z właściwą mu gruntownością raczy nas objaśnić: czy sprowadzanie owych tkanin, aż z tak daleka, nie przyniesie uszczerbku naszym fabrykom?

    – Przede wszystkim – rzekł Wokulski – owe nasze fabryki nie są naszymi, lecz niemieckimi…

    – Oho!… – zawołał oponent z grupy kupców.

    – Jestem gotów – mówił Wokulski – natychmiast wyliczyć fabryki, w których cała administracja i wszyscy lepiej płatni robotnicy są Niemcami, których kapitał jest niemiecki, a rada zarządzająca rezyduje w Niemczech; gdzie nareszcie robotnik nasz nie ma możności ukształcić się wyżej w swoim fachu, ale jest parobkiem źle płatnym, źle traktowanym i na dobitkę germanizowanym…

Wokulski nie mówi: „Jestem gotów natychmiast wyliczyć fabryki, w których cała administracja i wszyscy lepiej płatni robotnicy są Rosjanami, których kapitał jest rosyjski, a rada zarządzająca rezyduje w Rosji; gdzie nareszcie robotnik nasz nie ma możności ukształcić się wyżej w swoim fachu, ale jest parobkiem źle płatnym, źle traktowanym i na dobitkę rusyfikowanym”. Nie mówi, bo widocznie Bolesław Prus takich zjawisk nie zaobserwował.

Niemców osiadłych w Polsce znał Wokulski z własnego doświadczenia: pracował najpierw u Jana Mincla (Hansa Münzela) i wziął za żonę wdowę po nim Małgorzatę Mincel z domu Pfeifer, która umierając, zostawiła mu ledwie trzydzieści tysięcy rubli zgromadzone przez dwa pokolenia oszczędnych Minclów. Natomiast wzbogacił się na dostawach dla wojska, wchodząc w spółkę z rosyjskim „grubym Rychem” o nazwisku Suzin.

Rzecki w rozmowie z Wokulskim całkiem realistycznie kalkuluje, że zainwestowanie 30 000 rubli spadku po zmarłej żonie mogłoby przynieść co najwyżej, czterdzieści, pięćdziesiąt tysięcy rubli. Tymczasem Wokulski zarobił 300 000, czyli pomnożył je dziesięciokrotnie: „Sam jeden przez pół roku zarobiłem dziesięć razy więcej aniżeli dwa pokolenia Minclów przez pół wieku. Na zdobycie tego, com ja zdobył pomiędzy kulą, nożem i tyfusem, tysiąc Minclów musiałoby się pocić w swoich sklepikach i szlafmycach”.

Takie „przebicie” było możliwe, rzecz prosta, tylko na styku prywatnego biznesu i, dających się łatwo korumpować, przedstawicieli aparatu państwowego, szastających publicznymi pieniędzmi. O ile sposób gospodarowania Minclów, którzy „pocili się w swoich sklepikach i szlafmycach”, oparty na realnej, systematycznej pracy i „podkonsumpcji” mógł mieć korzystny wpływ na ograniczenie systemu polskiej „nadkonsumpcji”, i tym samym na zwiększenie poziomu polskich oszczędności i inwestycji, to układ Polaka-Wokulskiego i Rosjanina-Suzina, polegający na wykorzystaniu odpowiednich „dojść” politycznych, trudno byłoby uznać za czynnik modernizujący Polskę.

Obaj autorzy Stachniuk i Sowa różnią się zasadniczo zarówno w kwestii wizji człowieka i społeczeństwa, jak i w kwestii metody analizy rzeczywistości społecznej: Sowa jest marksistą, Stachniuk – kulturalistą, Sowa opowiada się zdecydowanie za ujęciem materialistyczno-historycznym – porządek wywodu jest u niego tradycyjnie marksistowski: zaczyna się od gospodarki, przechodzi przez kwestie społeczne i polityczne, a kończy na kulturze, natomiast Stachniuk za ujęciem kulturalistyczno-duchowym (ogólnie na temat koncepcji Stachniuka zob. Gaweł Strządała, „Kulturalizm Jana Stachniuka, czyli rewolucja konserwatywna po polsku”). Autor Dziejów bez dziejów za najważniejszy czynnik kierunku „rozwoju wewnętrznego Polski”, jak i każdego innego kraju uważa „ideologię grupy narodowej” ukształtowaną pod wpływem religii i kultury. Według niego to suma dyspozycji duchowych decyduje o postawie życiowej milionów jednostek, wyznacza rytm życia i tempo rozwoju cywilizacyjnego. Jego wywód przebiega więc odwrotnie niż u Sowy: zaczyna się od religii i kultury, przechodzi przez kwestie społeczne i polityczne, a kończy na gospodarce.

Zarówno wyjaśnienia materialistyczno-historyczne, jak i kulturalistyczne mają swoje zalety i wady. Oba typy wyjaśnień można wprawdzie połączyć w systemie „dialektycznych” sprzężeń zwrotnych, jednakże proces wyjaśniania musimy od czegoś zacząć: albo od „ducha”, albo od „materii”. Czemuś musimy dać pierwszeństwo. A to, co wybierzemy, także jest raczej kwestią pewnego wcześniej dokonanego wyboru światopoglądowego, którego podłożem są nie empiryczne obserwacje, lecz kierujące nimi, przyjęte apriorycznie, duchowe presupozycje.

Materialista Sowa zaczyna od „materii” („bytu”), idealista Stachniuk od „ducha” („świadomości”) i niezależnie od wszystkich zastrzeżeń, komplikacji i nieoczywistości ta druga metoda (pomijamy tu kontrowersję wokół konkretnych tez Stachniuka) wydaje się właściwsza, czyli bardziej płodna poznawczo. Dopiero w drugim kroku należy przejść do ujęcia materialistyczno-historycznego. Inicjalny punkt wyjścia nie może się mieścić w gospodarce i w warunkach materialnego bytu, ponieważ one same są tworem jakichś ludzi, ukształtowanych przez daną kulturę.

Warto w tym kontekście przywołać Adama Leszczyńskiego, autora książki Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943-1980, Warszawa 2013), który w wywiadzie dla „Praktyki Teoretycznej” mówi, że najbardziej frapująca jest dla niego kwestia samorzutnego rozwoju. Dlaczego w jednych krajach impuls rozwojowy i wzrostowy wychodzi od wewnątrz, dlaczego rozwój jest tam czymś organicznym, produktem wewnętrznej dynamiki, a w innych krajach – będących w zdecydowanej większości – tak się nie dzieje.

Leszczyński wyznaje: „Interesuje mnie najbardziej odpowiedź na pytanie: dlaczego niektóre społeczeństwa same z siebie generują wzrost i zmianę, a inne pozostają stagnacyjne i jeżeli się zmieniają, to albo ten impuls przychodzi z zewnątrz, albo jest narzucany przez własne elity? To jest moim zdaniem klucz do zrozumienia różnicy między społeczeństwami peryferyjnymi a centralnymi. Nie jest tym bynajmniej, miejsce w światowym podziale pracy, będące konsekwencją powyższej różnicy”. Owego klucza do zrozumienia różnicy między społeczeństwami należy przeto szukać w różnicach między nimi, w ich duchowo-kulturalnych cechach. Inaczej nie da się wyjaśnić tego, co Eric Lionel Jones nazwał „cudem europejskim”. Zagadka „nieustannej innowacyjności Europejczyków” pozostanie nierozwiązana, jeśli nie założymy, że motor kreatywności musi tkwić w ludziach, a nie w abstrakcyjnych mechanizmach historycznych. Być może jej natura jest – tak jak w przypadku twórczości artystycznej – „irracjonalna” i nie do końca poznawalna, jednakże tylko odwołanie się do niej może nam cokolwiek wyjaśnić.

Badacze stosujący podejście materialistyczno-historyczne, szukający prymarnego wyjaśnienia w czynnikach ekonomiczno-historycznych, stają wobec tych pytań bezradni; nie potrafią wyjaśnić, dlaczego różne grupy ludzkie żyjące w podobnych warunkach różnią się w swoim rozwoju gospodarczym; dlaczego ludzie z tych samych warstw społecznych, np. szlachta, inaczej działają w zależności od tego, do jakiej grupy etnokulturowej należą; kto i dlaczego był zdolny do stworzenia „centrum”; kto i dlaczego nie potrafił zapobiec procesowi własnej peryferyzacji etc., etc.

Ci, którzy zaczynają od „materii”, kiedy wyczerpią już wszystkie materialistyczne wyjaśnienia – jak najbardziej niezbędne i pożyteczne w całym procesie poznawania rzeczywistości – i tak prędzej czy później dotrą do ostatecznego pytania: dlaczego ekonomiczne i społeczne losy danej grupy potoczyły się tak, a nie inaczej? Ten problem próbowano rozgryźć już miliony razy, a literatura naukowa i publicystyczna na ten temat jest wręcz nie do ogarnięcia. W każdym razie nie uniknie się w ostatecznej instancji pytania o to, kim są ludzie lub jacy są ludzie tworzący daną grupę, czym różnią się od ludzi z innych grup i skąd wzięły się te różnice. Być może więc trzeba będzie w końcu powrócić na najbardziej elementarną płaszczyznę i zapytać raz jeszcze – jak pytało już wielu – czy jest „coś na rzeczy” w tym, że w okresie od XVI wieku do dziś „centrum” znajduje się w Europie i Ameryce Północnej i obejmuje ludy indoeuropejskie (germańskie, romańskie i słowiańskie) wyznające chrześcijaństwo (przeniknięte elementami pogańskimi). „Centrum” tego „centrum”, czyli „centrum” przemysłowo-naukowo-technologicznej nowoczesności stworzyły od końca XVIII do połowy XX wieku (w epoce masowej oddolnej „inwencyjności” jak chce Edmund Phelps) ludy germańskie, w większości protestanckie – Anglicy, Holendrzy, Niemcy, Amerykanie. Poważny wkład w powstanie tego „centralnego centrum” wnieśli również w pewnej mierze Francuzi (głównie w fazie początkowej), jak również Żydzi żyjący wśród narodów protestanckich (tzw. żydowsko-protestancka symbioza)4. Jego południowe pół-peryferie zamieszkują ludy romańskie skłaniające się ku katolicyzmowi5, natomiast peryferie wschodnie, aż po Rosję, stanowią ludy słowiańskie w swojej masie ciążące ku prawosławiu. Polska jest największym skupiskiem ludności słowiańskiej wyznania nie prawosławnego, lecz katolickiego, a zatem stanowi „anomalię” przy takim generalnym trójpodziale Europy: ze względu na substrat „etnorasowy”6 ujawnia podobieństwa do prawosławnych, wschodnich ludów słowiańskich, ze względu zaś na podłoże religijno-kulturowe do katolickich, południowo-zachodnich ludów romańskich, natomiast najmniej – oprócz wspólnego pierwiastka indoeuropejskiego i chrześcijańskiego – łączy ją z protestanckimi, północno-zachodnimi ludami germańskimi.

Być może więc należałoby wykonać „trudną robotę porównywania”, używając narzędzi analizy komparatystycznej, przede wszystkim do skonfrontowania historii kulturalnej, społecznej i gospodarczej Polaków i ich najbliższych sąsiadów z północno-zachodniego, germańskiego, protestanckiego kręgu – Niemców. Gdyby chcieć określić polską tożsamość negatywnie, to można by powiedzieć, że Polak to nie-Niemiec. Nasz najbliższy sąsiad z „Zachodu”, z którym nasza historia od wieków jest ściśle spleciona, Niemiec, germański protestant, to dla nas Polaków ten Inny, wobec którego musimy się określić. To poprzez konfrontację z nim (lub z nim kooperując) możemy się po części dowiedzieć, kim jesteśmy i jacy jesteśmy. Nie Rosjanin, nie Żyd, nie Ukrainiec, nie Francuz, nie Amerykanin, ale właśnie germańsko-protestancki Niemiec stanowi dla nas największe wyzwanie.

Post scriptum

Stachniuk i Sowa biadolą nad naszymi pokręconymi dziejami, a tymczasem najlepiej podsumowuje je Ernest Bryll w Kurdeszu (1968):

    Pomocnik:
    Ach, te dzieje, polskie dzieje…
    Dziennikarz:
    Ach, te nasze kapuściane,
    swojskim dziegciem smarowane,
    te wspomnienia, bohatyry…
    Dziennikarz:
    Ach, te dzieje, polskie dzieje
    Najpierw kłótnie, potem zgoda…
    Pomocnik:
    A Bóg wtedy rękę poda…
    Młody:
    Albo z nagła w gębę trzaśnie

Natomiast w Rzeczy listopadowej (1968) Brylla dobrą radę daje nam Kuplecista II:

    Że nam historia wciąż okoniem stawa,
    trzeba okonia przepić. Dobrze umiękczona,
    podlana okowitą jakoś się tam dawa
    przepchnąć przez gardziel…

Artykuł pierwotnie opublikowany w portalu Nowa Debata: http://nowadebata.pl/2014/01/18/dwaj-panowie-s-o-pozytkach-z-kolonizacji-polski


1 Społeczno-gospodarcza historia Polski zupełnie inaczej by się przedstawiała, gdyby napisać ją np. wedle teorii Hansa-Hermanna Hoppego.

2 Podobnie z punktu widzenia niezłomnego antykomunisty lepsze byłyby rządy obcej elity politycznej niż rządy, mimo wszystko polskiej, Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Z kolei niemiecki antyfaszysta życzył klęski Rzeszy Niemieckiej w II wojnie światowej, akceptował niszczenie miast niemieckich przez alianckie lotnictwo i podbój własnego kraju przez obce wojska, ponieważ pewne wartości stawiał wyżej niż istnienie państwa w jego ówczesnym kształcie; wolał elity obce rządzące Niemcami niż rządy elity niemieckiej, a zarazem narodowosocjalistycznej. Innymi słowy, klęskę wojenną interpretował jako wyzwolenie i preferował skolonizowanie własnego narodu przez stojące wyżej – wedle określonych, polityczno-ideologiczno-moralnych kryteriów – obce elity.

3 Por. przypis 2.

4 Nawet gdyby pójść tropem kulturalistów (typu Maxa Webera czy Stachniuka), którzy utrzymują, że z dwóch grup, protestanckiej i katolickiej, żyjących, działających i gospodarujących w dokładnie takich samych warunkach zewnętrznych (zasada ceteribus paribus), czyli w tym wypadku przy takich samych podatkach, takim samym zakresie wolności gospodarczej itd., ta pierwsza osiągnęłaby lepsze wyniki gospodarcze, naukowe i technologiczne, to wygraną na tym polu można by interpretować – z perspektywy teologii politycznej – jako rekompensatę za trudność w osiągnięciu zbawienia duszy z powodu wyznawania „odszczepieńczej” i „fałszywej” religii. Z kolei członkowie grupy katolickiej, choć osiągający gorsze wyniki na płaszczyźnie przemysłowo-naukowo-technologicznej, mają przecież, niejako z urodzenia, łatwiejszą niż inni drogę do zbawienia duszy. Cóż, nikt nie może mieć wszystkiego. Jeśli ktoś posiada skarb Prawdy, jaką przechowuje i jaką dysponuje jego Kościół, to nie musi już posiadać ziemskich skarbów. Byłaby w tym nawet pewna niesprawiedliwość, gdyby katolik posiadał i duchowe, i ziemskie bogactwa. Powiada się niekiedy: „świat posiedli, ale dusze stracili”; idealnie byłoby świat posiąść i duszy nie stracić, ale ideałów nie ma tym naszym ziemskim padole. Jedni świat posiadają, ale dusze tracą, inni duszy nie stracą, ale i świata nie posiądą.

5 Sowa i wielu innych badaczy tego podziału, który ujawnił się ostatnio w kryzysie strefy euro, w ogóle nie uwzględniają, mówiąc wyłącznie o Zachodzie i Wschodzie, pomijając podział Zachodu na Północ i Południe.

6 Np. Stachniuk odrzucał wyjaśnienia odwołujące się do czynników „etnorasowych”. Kwestia, czy i jakie mają one znaczenie, zawsze była sporna, a dzisiejsze nauki społeczne i ekonomiczne ich wpływu w ogóle nie uznają, gdyż zaprzeczyłoby to obowiązującemu w nich aksjomatowi o równości wszystkich ras, ludów, narodów i grup etnicznych.

PMK Design
© Organizacja Monarchistów Polskich 1989–2024 · Zdjęcie polskich insygniów koronacyjnych pochodzi z serwisu replikiregaliowpl.com.